2008.03.13 – RIVERSIDE, DIVISION BY ZERO – Poznań

riverside-logo

Czy to ciągle ta sama rzeka?

Po raz drugi w swoim życiu miałem okazję wybrać się na koncert jednego z najciekawszych zespołów progresywnych ostatnich lat. Od ostatniego występu, który odbył się w poznańskim Blue Note, minęły już cztery lata i tak naprawdę Riverside to już zupełnie inny zespół. Nagrali dwie płyty, stali się gwiazdą światowego formatu, zmienili sprzęt i stali się po prostu profesjonalną, współczesną grupą. Te wszystkie zmiany spowodowały zarówno pozytywne, jak i negatywne efekty, o czym będę chciał napisać w mojej relacji.

Żeby było ciekawiej, to tym razem obyło się bez żadnych kłopotów związanych z dojazdem. Z Piły do Poznania droga jest dość dobra, a i sam klub Eskulap jest tak usytuowany, że dotarcie do niego, to naprawdę banalna sprawa. Jak się miało później okazać, tym razem pewne trudności napotkaliśmy w drodze powrotnej, ale o tym później. Tak czy inaczej na miejscu pojawiliśmy ok. godz. 18:30, a więc z małym zapasem. Po kilku chwilach znaleźliśmy się w czeluściach tego dość mrocznego i rozległego klubu, którego wystrój kojarzy się mi się z filmami grozy. Całość utrzymana jest w ciemnych, czarnych kolorach, a oświetlenie, które stara się przebić przez ten klimat, potęguje jeszcze wrażenie ponurości, ale ponurości pociągającej, intrygującej, podkreślanej dodatkowo przez ciekawe plakaty i zdjęcia na ścianach.

Pierwsze kroki skierowałem do stoiska z płytami i koszulkami w poszukiwaniu nowego singla, który zgodnie z zapowiedziami na stronie Riverside, miał się pojawić w sprzedaży właśnie podczas obecnych koncertów. Cóż, musiałem się obejść ze smakiem: okazało się, że wytwórnia nie zdążyła wydrukować okładek, poradziła sobie tylko z tłoczeniem. Jak skwitował to mój kuzyn Rafał: „Mogli w takim razie sprzedawać same płyty, bez okładek, za 1,50”. Tak czy inaczej, aby chociaż w jakiś sposób powetować sobie rozczarowanie, postanowiłem zakupić „Out of myself” w wydaniu ogólnoświatowym, a nie polskim, które już od dawna posiadam.
Udaliśmy się do szatni, a później na pięterko do baru, gdzie ci co mogli, zamówili sobie piwo. Ja prowadziłem, więc sami wiecie kto nie mógł. Tak czy inaczej byłem podekscytowany i podenerwowany jak przed każdym koncertem. W tle grała jakaś polska muzyka, ale nie kojarzyłem co to jest. W którymś momencie coś się zacięło i miałem wrażenie, że to wersja maksisinglowa, z zapętlonym głównym motywem. Śmieszny efekt.

Podwoje głównej sali koncertowej otwarły się z kilkunastominutowym opóźnieniem i stęskniona duchowych przeżyć gawiedź wtargnęła do środka w poszukiwaniu jak najlepszego miejsca. Ja znalazłem się mniej więcej gdzieś w środku całej stawki, można powiedzieć w samym centrum, kilka rzędów głów od sceny.

Na rozgrzewkę uderzył w nas Division by Zero, zespół, którego nie ukrywam, do tej pory nie znałem. Zagrali kilka bardzo mocnych, ostrych utworów, a wokalista obdarzony silnym głosem starał się jak mógł, aby troszkę rozgrzać publikę. Jego maniera śpiewania wprawdzie mnie osobiście niezbyt odpowiada, gdyż nie za bardzo przepadam za growlem.
Bardzo pozytywnie wypadł perkusista, który naprawdę dawał niezłego czadu. Przepraszam za ten kolokwializm, ale to określenie idealnie pasuje do jego gry i zachowania. Pod koniec wyrzucił w tłum pałeczki, czym musiał chyba nieźle zadziwić jedną z osób, która po prostu znienacka została uderzona jedną z tych pałeczek. Inny szczęściarz ją dzięki temu zdobył.
Oprócz perkusisty na uwagę zasługiwał również klawiszowiec, który naprawdę nieźle sobie radził i wykazywał pewne zaangażowanie.
Nie wiem czy to staje się modą, ale wśród basistów zapanowała dziwna maniera, którą bym nazwał potocznie „zlewką”. Tak jest również w przypadku basisty Division by Zero, który swoim zachowaniem przypomina mi muzyka Porcupine Tree. Ten sam luz, spokój, stacjonarność i minimalizm w ruchach.
Gitarzysta z kolei to słusznej postury, tęgi, długowłosy metalowiec, który ogranicza się raczej do grania mocnych i ciężkich riffów, niż popisów i długich solówek.
Division by Zero nie porwał publiczności, ale również nie zanudził jej za specjalnie. Zagrali naprawdę profesjonalnie, z zębem i bez uprzedzeń. Dla kogoś kto lubi skrzyżowanie współczesnego rocka progresywnego z pewnymi domieszkami death metalu, występ DbZ był niewątpliwie sporym przeżyciem. Ja niestety chyba nie przepadam za takim mariażem, choć obydwa style muzyczne lubię bardzo. Poza tym support traktuję troszkę po macoszemu, co oczywiście nie jest do końca sprawiedliwe, ani profesjonalne. Po prostu zawsze koncentruję się nie występie głównej gwiazdy, dla której tak naprawdę tam jestem. Koniec końców jednak wystawiam Division by Zero ocenę pozytywną.

Po krótkiej przerwie, zmianie sprzętu oraz kolejnym piwie (dla uprzywilejowanych oczywiście), postanowiłem tym razem zająć bardziej strategiczne miejsce i trafiłem pod samą scenę, bliżej jej lewej strony. Ponieważ nie wspomniałem do tej pory o wystroju areny wydarzeń, to chciałbym teraz tylko nadmienić, że obyło się bez większych ozdobników, fajerwerków i efektów specjalnych. Niewielka scena została przez muzyków zagospodarowana dość tradycyjnie dla nich, jak sądzę: z lewej strony zainstalował się gitarzysta Piotr Grudziński, po prawej od niego, lekko z tyłu pod samą ścianą za bębnami zasiadł Piotr Kozieradzki, dalej, wysunięty do przodu basista wokalista Mariusz Duda, a zupełnie z prawej za swoim zestawem klawiszy, Michał Łapaj. Cztery lata wcześniej w Blue Note ustawili się dokładnie w ten sam sposób.

Na ścianie za muzykami wyświetlały się kolorowe plamy i nieokreślone kształty, a całość uzupełniał zestaw dość standardowych świateł. Piszę o tym z czystego reporterskiego obowiązku, a nie dlatego, że uważam to za jakąś wadę czy zbytnią prostotę. Riverside nie musi się wspomagać zaawansowanym show scenicznym, ich muzyka broni się sama.

Muzycy pojawili się w końcu na scenie, ukłonili wspólnie i… zeszli. Tak, to było dość oryginalne. Następnie wrócił sam Mariusz Duda i zapowiedział, że dziś nie będzie zapowiadał utworów, a występ będzie przebiegał bez zbędnych wtrętów. Poprosił o gorące wsparcie i rozłożył przed nami arkusz papieru z napisem „Dzięki”. Bardzo proste, skuteczne i niezwykle sympatyczne rozpoczęcie.

Dobór utworów udał się zespołowi znakomicie. Mieliśmy nagrania praktycznie z wszystkich płyt i płytek w dyskografii Riverside. Świetnie wypadły w tym zestawie „Back to the river” i „Lucid dream IV” z singla „02 Panic room”. Na samo zakończenie otrzymaliśmy z kolei znakomity „Acronyme love” z minipłytki „Voices in my head”. Osobiście bardzo lubię ten utwór i zespół sprawił mi nim wielką radość i przyjemność.
Pozostałe utwory to przekrój wszystkich trzech pełnowymiarowych albumów zespołu. Nie zabrakło epickich długich nagrań takich jak „Ultimate trip”, „Second life syndrome” czy „The same river”. Niestety ten ostatni, wybrany na drugi bis, nie zabrzmiał najlepiej. Nie wiem czy to wina akustyka czy po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale wokal w kilku momentach był strasznie przesterowany. Do tego muzycy chyba się troszkę rozluźnili pod koniec występu i parę razy się „rozjechali”. Za ten wybitny utwór potraktowany nieco zbyt swobodnie muszę im odjąć parę punktów. Poza tym jednak muszę przyznać, że ze sceny spływał na nas profesjonalizm najwyższej próby.

Obok tych dłuższych, progresywnych nagrań, na koncercie pojawiły się również utwory krótsze, bardziej zwarte jak choćby: „Artificial smile”, „I turned you down” czy znakomity instrumentalny „Reality dream III”. Jeśli natomiast ktoś chciał chwilkę odtechnąć i ochłonąć, to dostawał utwory spokojniejsze, balladowe takie jak przepiękne „Loose heart”, „I believe” czy „Acronyme love”.

Riverside to już zespół renomowany, uznany i bardzo popularny, co można było zaobserwować chociażby po reakcjach zgromadzonej w Eskulapie publiczności, która w przerwach pomiędzy utworami gorąco i żywiołowo dopingowała swoich ulubieńców skandując piekielnie głośno: „Riverside! Riverside! Riverside!”. Mało tego, wszyscy śpiewali i klaskali wspierając muzyków i okazując im swoje oddanie. To naprawdę robiło wrażenie.

Mogłoby się wydawać, że był to koncert wybitny, ale niestety, pomimo tych wszystkich pozytywnych ocen, które pojawiły się w mojej relacji, nie jestem do końca zadowolony z tego występu. Zabrakło mi zaangażowania muzyków, ich pasji. Sprawiali momentami wrażenie rzemieślników, którzy po prostu wykonują swoją pracę, ale nie wkładają w to nic, poza zwykłym odtwórstwem. Na twarzach rzadko można było dojrzeć uśmiech, każdy z nich zajmował się raczej swoją działką. Być może to tylko taka poza, może taki styl, być może źle odczytałem ich podejście, ale takie były moje odczucia. A może to po prostu forma dnia, albo zwykłe zmęczenie. Tak czy inaczej, jeśli Riverside pojawi się kolejny raz na koncercie w pobliżu pięknego miasta Piła, to ja na tym występie na pewno będę.

Arkadiusz Cieślak

PS 1
Nie zamieszczam setlisty Division by Zero, gdyż po prostu nie znam ich nagrań. Natomiast wykaz utworów Riverside utworzyłem z pamięci i komentarzy, które zarejestrowałem na dyktafonie w trakcie samego koncertu. Z tego powodu mogły się pojawić jakieś błędy lub nieścisłości, za które przepraszam. Jeśli macie jakieś uwagi, to proszę o komentarze.
Chciałbym na koniec wspomnieć o drodze powrotnej, która o mały włos nie okazała się moją ostatnią drogą za sprawą pirata drogowego, który postanowił spróbować zderzenia czołowego z moim samochodem. Ponieważ czytacie ten artykuł, to wiecie, że jednak wszystko skończyło się szczęśliwie.

PS 2
Wielkie dzięki dla Krisa za sympatyczne towarzystwo oraz dla Elzbiety za… wszystko.

Setlista Riverside:

„Beyond the eyelids”
„Artificial smile”
„Ultimate trip”
„Loose heart”
„Back to the river”
„Conceiving you”
„Reality dream III”
„Rainbow box”
„I turned you down”
„Volte-face”
„I believe”
„Second life syndrome”

Bis 1
„02 Panic Room”
„Lucid dream IV”
Bis 2
„The same river”
„Acronyme love”

[supsystic-gallery id=18]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *