Kat we Wrocławiu!!! Pomyślałem sobie… Warto byłoby się wybrać na ich koncert, bo jakby nie patrzeć, to przecież legenda polskiego metalu. A że nie miałem wcześniej okazji ich zobaczyć na żywo ( w latach 90-tych planowane koncerty często były odwoływane), toteż postanowiłem to odmienić. W końcu słucham ich od małego i uważam, że wypadałoby zobaczyć, jak legenda radzi sobie na scenie.
W tym momencie warto napisać, że obecnie na rodzimej scenie funkcjonują dwa zespoły sygnowane tą samą nazwą, a mianowicie Kat oraz Kat & Roman Kostrzewski. Pierwsze wcielenie Kata dowodzone jest przez Piotra Luczyka, a jego szeregi zasila między innymi basista Krzysztof Oset. Na czele konkurencyjnego zespołu stoi długoletni wokalista Kata, Roman Kostrzewski wraz z perkusistą Ireneuszem Lothem. Taki stan rzeczy, według mnie stawia oba zespoły w niezręcznej sytuacji. Ta sytuacja pojawiła się po rozłamie w zespole i jak widać, na dzień dzisiejszy nie ma przesłanek ku temu, by w niedalekiej przyszłości znów funkcjonował „jeden” Kat. Czy to dobrze, czy źle… zweryfikuje czas.
Wróćmy jednak do wydarzenia, które miało miejsce w niedzielę (dość „gryzący” dzień jak na koncert Kata) 09.12.2007 roku w klubie Alibi. Samo miejsce, z tego, co słyszałem
z wcześniejszych opinii, jest jednym z tych, gdzie koncerty pod względem nagłośnienia dają wiele do życzenia. Tym niemniej lokalizacja koncertu nie wpłynęła na mnie zniechęcająco. Ciekawość zwyciężyła!
Na miejsce przybyłem około godziny 19-tej. W tym momencie pod lokalem znajdowało się już sporo ludzi, zarówno starszych jak i młodszych. Jak widać muzyka Kata łączy pokolenia. Gdzieś z tłumu, co rusz dobiegały wyśpiewywane przez fanów, teksty utworów Kata. Z każdą minutą przybywało coraz więcej osób, co świadczyło o tym, że na frekwencję nie można narzekać. Drzwi lokalu otworzyły się gdzieś około 19:40 i w tym momencie tabun ludzi zaczął wciskać się do środka wypełniając klub po brzegi.
Sam koncert miał się rozpocząć o godzinie 20-tej, jednak w rzeczywistości spóźnił się
o pół godziny. Z tego, co się dowiedziałem, zespół czekał, na moment, aż wszyscy dostaną się do środka.
Przez ten czas zdołałem sobie zająć dogodną miejscówkę i jak się okazało chwilę później, nie mogłem wybrać lepiej. Artystów miałem praktycznie na wyciągnięcie ręki. Dodatkowo kiedy członkowie Kata wchodzili na scenę, przechodzili dosłownie tuż obok mnie!
Po wejściu na scenę, zespół w składzie: Roman Kostrzewski, Krzysztof Pistelok (gitara), Michał Laksa (bas), Ireneusz Loth (bębny) i Piotr Radecki (gitara), szybko przystąpił do dzieła i zagrał jeden ze swoich pierwszych utworów „Metal i Piekło”. Pod sceną zrobiło się naprawdę gorąco. Młyn, jaki rozpętała publika robił wrażenie, tym niemniej osoba o wątłych rozmiarach mogła w nim poczuć lekki dyskomfort. Uroku na scenie dodawał Roman Kostrzewski, którego ruchy sceniczne (gdzieś nazwano to aberracyjnym tańcem) budowały atmosferę. Reszta grupy za wyjątkiem Krzysztofa Pisteloka była mało dynamiczna, jednak zachowanie wokalisty wystarczająco to rekompensowało.
Po pierwszym, świetnie przyjętym kawałku, Kat przystąpił do odegrania numeru „Bramy Żądz” z kultowego już albumu „Oddech Wymarłych Światów”. Wydaje mi się, że panowie uprościli nieco początek utworu. Solo gitarowe na wstępie nie było takie, jak na albumie studyjnym. Zresztą podczas całego koncertu, partie gitary solowej pozostawiały sporo do życzenia. Jako trzeci kawałek wykonano „Czas Zemsty” z „pierwszego” albumu „666”. Akustyczny początek pod względem gitar znowu wydał mi się podejrzany i odniosłem wrażenie, że nie był grany równo. Dopiero, kiedy publika zaczęła klaskać, sytuacja uległa poprawie. Fani zespołu wspomagali Romana wyśpiewując kolejne wersy utworu, co robiło niemałe wrażenie.
Następnie zespół ponownie powrócił do płyty „Oddech Wymarłych Światów” z „Diabelskim Domem cz. II”, którego początek zagrany został inaczej niż w oryginale. Tym razem Ireneusz Loth wybił inny podział, co spowolniło nieco kawałek. Publika także i w tym utworze wtórowała wokaliście.
Po kawałkach z lat 80-tych, nadszedł czas na materiał z nowej płyty, która wg słów Romana już powstaje, ale trzeba jeszcze poczekać na jej efekt końcowy. Ze względu na niezbyt dobre nagłośnienie ciężko mi napisać coś więcej na temat nowych dźwięków. Kawałek wydał mi się bardziej nowoczesny, utrzymany w szybszym tempie z wolniejszą zwrotką. Brzmiał podobnie do „Odi Profanum Vulgus” i posiadał specyficzne punkowe zacięcie.
Po premierowym utworze, pod wpływem nalegań ze strony publiczności, Kat wykonał kolejny hit, a mianowicie „Głos z Ciemności”. Nie muszę dodawać jak zachowywali się ludzie pod sceną. Dzięki nim Roman Kostrzewski mógł sobie pozwolić tego wieczoru na chwilę wytchnienia.
Kolejny utwór „Wierzę” został zadedykowany nieżyjącemu już gitarzyście Kata, Jackowi Regulskiemu, który zginął w wypadku motocyklowym. Po dźwiękach z „Róże Miłości Najchętniej Przyjmują się na Grobach” nastąpiło krótkie solo Ireneusza Lotha, które przeistoczyło się w kolejny świetny utwór „Noce Szatana”, którego refren głośno śpiewała publika, i to nie tylko ta zgromadzona pod sceną.
Nadeszła pora na chwilę wytchnienia i w tym momencie Roman zapowiedział genialny kawałek „Łza Dla Cieniów Minionych” z mojej ulubionej płyty „Bastard”. Niestety pod względem gitar ten utwór nie wyszedł najlepiej. Solówki były zagrane koszmarnie… Nie wiem, co powodowało tak nieudane partie solowe tego wieczoru. Czy była to zasługa źle ustawionych odsłuchów, czy też niedyspozycji gitarzysty. Był to największy mankament tego wieczoru i mimo kiepskiego nagłośnienia, tych błędów nie dało się nie słyszeć.
Po balladzie Kat przypomniał o albumie „Szydercze Zwierciadło” wykonując „Cmok-Cmok, Mlask-Mlask”, co spotkało się z pozytywną reakcją publiczności w postaci współpracy wokalnej z Romanem.
Przy okazji tego kawałka, Piotra Radeckiego wzięło na kichanie i to w momencie, kiedy lada moment miał zagrać solo. Sytuacja dość nieciekawa, ale basista stojący obok niego wydawał się rozbawiony.
„W Bezkształtnej Bryle Uwięziony”, czyli ponownie „Bastard”. Szkoda, że Kat na żywo nie wykonuje więcej materiału z tej płyty, ale jak to wyraził Roman „…utwory z Bastard przypominają węża, są długie i śliskie…”
Niewątpliwie materiał na tym najbardziej technicznym albumie w karierze zespołu zawiera wiele „poważnych” dźwięków, a konstrukcja poszczególnych utworów jest dość skomplikowana, co może zwiększyć prawdopodobieństwo pomyłki.
Po Kacie lat 90-tych, zespół ponownie odniósł się do swoich wcześniejszych dokonań wykonując kolejno po sobie „Masz Mnie Wampirze” oraz „Mag-Sex”, w którym to Ireneusz Loth popełnił błąd, ale po kilku taktach wszystko wróciło do normy. Pomiędzy obydwoma utworami publika skandowała nazwę zespołu, co z całą pewnością podobało się Romanowi i spółce.
Nadszedł czas na kolejną balladę w postaci „Purpurowych Godów” z tekstem dość „specyficznym” i to nie tylko w moim mniemaniu. Przy okazji również i tego kawałka publika wykazała się doskonałą znajomością tekstu. Niestety partie gitarowe i tutaj okazały się mało udane, ale z tego, co widziałem ludzie nie zauważali potknięć solowego gitarzysty. Nagłośnienie działało na jego korzyść.
Jako przedostatni numer wykonano „Wyrocznię” z albumu „666”. Utwór nie wiedzieć czemu, został zagrany wolniej i ozdobiony został mało atrakcyjnym wstępem gitarowym, który średnio pasował do całości.
Na koniec Kat zaprezentował lubiany „Odi Profanum Vulgus”, co spotkało się z żywiołową reakcją publiczności. Podgrzanie atmosfery takim hitem nie mogło się zakończyć inaczej, aniżeli bisem, którego domagała się publika śpiewając pod adresem zespołu „sto lat”. Widać było wzruszenie i radość na twarzach członków Kata, bo nie da się ukryć, że taka reakcja ze strony publiczności podbudowuje i jest najlepszym podziękowaniem za wykonywaną prace. Po przedstawieniu przez Romana reszty członków zespołu, nadszedł czas na bis, w postaci „Ostatniego Taboru” i tym akcentem Kat zakończył swój występ około godziny 22:30.
Jakie wrażenia? Cieszę się, iż po tylu latach w końcu udało mi się zobaczyć zespół na żywo, bo niewątpliwie Kat to jedna z ważniejszych grup na rodzimej scenie metalowej. Jeżeli chodzi o poziom techniczny, to ogromnym minusem była praca gitary solowej i mam nadzieje, że zespół w przyszłości spróbuje to naprawić. Co do partii wokalnych, to słychać, że Roman nie śpiewa już tak jak dawniej. Wiadomo, wiek robi swoje… Widać, że lepiej wychodzą mu utwory gdzie śpiewa niżej. Mimo to jego głos wciąż ma siłę i do muzyki, jaką wykonuje Kat, pasuje on najlepiej.
Muszę powiedzieć, że na ogromną pochwałę zasługuje publiczność, której zachowanie było wzorowe. Były momenty, że śpiew ludzi zagłuszał Romana, ale może tak właśnie miało być…
Ja osobiście z koncertu nie wyszedłem „powalony”, spodziewałem się czegoś więcej…
No cóż wszystkiego mieć nie można…
Marcin Magiera
[supsystic-gallery id=12]