Klątwa w cieniu drzewa jeżozwierza.
Statyści:
Anathema w składzie:
Vincent – wokal, wokoder
Danny – gitara, wokal, klawisze
Les – keyboards
Jamie – bas
John – perkusja
W rolach głównych:
Porcupine Tree w osobach:
Steven „Stefan” Wilson – wokal, gitary, klawisze
Richard Barbieri – klawisze
Colin Edwin – bas
Gavin Harrison – perkusja
John Wesley – gitary, śpiew
Jakimś dziwnym trafem większość koncertów odbywa się w środku tygodnia. Tym razem zupełnie nie czułem atmosfery zbliżającego się wydarzenia muzycznego. W pracy straszny zamęt, mnóstwo rzeczy do zrobienia, każdy czegoś chce, ale cóż: klient nasz pan. Do tego wszystkiego w ostatnim czasie troszkę nie po drodze mi było z Porcupine Tree. Śledziłem ich od początków działalności do końca lat 90-ych. Później kierunek jaki obrali troszkę mnie zniechęcił. Słuchałem płyt, ale nie pasjonowały mnie już tak jak te wcześniejsze, a szczególnie „Up the downstair” i „The sky moves sideways”. Cóż, myślę, że trzeba to zweryfikować. 🙂
Do Areny weszliśmy około godziny 19:10. Na płycie niewiele jeszcze osób, więc udało nam się zająć świetne miejsca po środku, jakieś pięć metrów od sceny zastawionej dwoma zestawami instrumentów. Na pierwszym planie stoją sprzęty Anathemy, troszkę z tyłu widać zasłonięte narzutami instrumenty Porcupine Tree. Z tyłu rozwieszony spory ekran, przed którym na podwyższeniu stoi rzutnik. Czeka nas zatem kilkadziesiąt minut wyczekiwania i kolejny test dla nóg.
Muszę się Wam przyznać, że nie znam zupełnie twórczości Anathemy. Nigdy wcześniej ich nie słyszałem, ale jakoś podświadomie kojarzyłem ich sobie jako przedstawicieli mrocznego, gotyckiego rocka. Tymczasem zaczęli wręcz rockandrollowo, dynamicznie i z przytupem. Wśród publiczności zgromadzonej w poznańskiej Arenie było sporo wiernych i zagorzałych fanów zespołu, śpiewających i skaczących w rytm lub czasami zupełnie nie w rytm muzyki. Pewna grupka niedaleko nas była na pewno pod wpływem jakiegoś wspomagacza. To dobrze, że ludzie chcą się bawić, ale niech to robią na poziomie, a przede wszystkim niech nie przeszkadzają innym.
Wracając do Anathemy to miałem wrażenie, że chłopaki nie do końca wiedzą co grać, co może się wydawać dziwne, gdyż zespół istnieje już od dobrych kilku lat. Powtarzam, że nie jestem obeznany z ich twórczością i nie chcę być zbyt pochopny w ocenach. Subiektywnie rzecz ujmując oceniłbym ich 45-minutowy występ jako poprawny. Myślę, że trudno jest grać jako suport dla bardzo znanego wykonawcy, jest się wtedy na cokolwiek straconej pozycji, choć oczywiście jest to na pewno świetna forma promocji.
Zniesienie sprzętu i przygotowanie sceny dla głównych aktorów zajęło jakieś 20 minut. Około godziny 21:10 muzycy weszli na scenę przy ogłuszającym akompaniamencie fanów skandujących „Stefan, Stefan, Stefan”. Obśmiałem się serdecznie, trzeba przyznać, że mamy poczucie humoru. Wspomniany Steven zainstalował się na środku, gitarzysta John Wesley (który wspomaga zespół) zajął miejsce po naszej lewej stronie, basista Colin Edwin stanął po prawej, za nim zaś na podwyższeniu otoczył się bębnami Gavin Garrison, a klawiszowiec-weteran Richard Barbieri usytuował się za Wesleyem.
Steven Wilson nie należy raczej do ekstrawertyków. 🙂 Na scenie jest raczej statyczny, choć zdarzały mu się momenty wędrówki od Johna do Colina. Schowany niejako za swoimi długimi włosami kojarzy mi się troszkę z Kurtem Cobainem. Nie oczekujemy jednak od niego bycia showmanem, czekamy na jego gitarę i świetne, celne teksty. Nie zawiódł mnie na pewno, zagrał perfekcyjnie, a zaśpiewał śpiewająco. 🙂 Z kolei basista jest chyba najspokojniejszym muzykiem świata, takiego „zlewu” w życiu nie widziałem. Naprawdę sprawiał wrażenie nieobecnego, a może lekko wstawionego. Czasami można było na jego twarzy dostrzec lekki grymas, który od biedy można było wziąć za uśmiech. John Wesley to sympatyczny i bardzo zdolny gitarzysta i wokalista. Wspomagał Stevena w wielu utworach, zagrał również kilka naprawdę fajnych solówek. Ciekawe czy zostanie pełnoprawnym członkiem zespołu? Dodam, że wcześniej współpracował między innymi z Fishem, którego wspomagał w wielu trasach. Richard Barbieri, jak już wspomniałem, to najstarszy członek zespołu , a więc najbardziej doświadczony. Zaczynał już w roku 1976 jako członek Japan. Później współpracował z wokalistą tej grupy Davidem Sylvianem, oprócz tego z Robertem Frippem i Holgerem Czukayem. W 1993 roku dołączył do Porcupine Tree, a w 2005r. wydał swoją pierwszą płytę solową zatytułowaną „Things Buried”. Umiejętnie podkreśla muzykę Porcupine Tree swoimi teksturami muzycznymi i jest niewątpliwie najważniejszym, obok Wilsona, członkiem zespołu. Gavin Harrison natomiast to niezwykle utalentowany perkusista. Doświadczenie zdobywał współpracując z takimi muzykami jak: Iggy Pop, Sam Brown, Steve Thorne, Camouflage, Manfred Mann’s Earth Band czy Lisa Stansfield. Jego gra jest bardzo oryginalna, a technikę posiadł w stopniu niemal doskonałym. Charakteryzuje się takim swobodnym, luźnym stylem gry. Gra niby delikatnie, ale potrafi instrument zmusić do wszystkiego. Znakomicie i bez żadnych kompleksów zastąpił Chrisa Maitlanda.
Cały spektakl był wspomagany skromnym, ale momentami bardzo jasnym zestawem świateł oraz wspomnianym już wcześniej rzutnikiem, a dokładniej obrazami i filmami wyświetlanymi na ekranie. Trzeba przyznać, że całość świetnie komponowała się z muzyką. Filmy były sugestywne, czasami do bólu realistyczne, czasami absurdalnie nierealne, a czasami po prostu piękne. Jeden z fanów był tak zafascynowany tymi obrazami, że zabrał ze sobą lornetkę. Dodam, że stał jakieś 3 metry od sceny. To już naprawdę fanatyzm. 🙂
Publiczność zgromadzona w Arenie to naprawdę wierna rzesza fanów. Śpiewali, wrzeszczeli, dopingowali zespół i prosili oczywiście o swoje ulubione nagrania. Stefan jednak był nieugięty i kontynuował przygotowaną wcześniej set listę. Nie jestem w stanie Wam jej dokładnie przedstawić, pewnie znajdziecie ją gdzieś w necie. Utwory dobrane w każdym razie bardzo dobrze. Zabrakło mi wprawdzie „Lazarusa” czy utworów z wcześniejszych płyt, w tym mojego ukochanego „Fadeaway”, ale nie można narzekać.
Koncert zakończył się kilkanaście minut po 23-ej. Zespół uraczył nas tylko jednym bisem, podczas którego zagrał fragmenty „The sky moves sideways” i „Trains” z „In absenti”. Atmosfera była już wtedy naprawdę gęsta, ale nie przełożyło się to na kolejne przedłużenie występu. Światła się zapaliły, ekipa techniczna zaczęła sprzątać, kilka piórek trafiło do rąk garstki cierpliwych fanów stojących ciągle po barierką. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia na tle całej sceny i czas odnaleźć samochód.
Muzyka Porcupine Tree zagrana na żywo nabiera nowych barw. Dzięki wspaniałemu, nienagannemu warsztatowi muzyków, mogliśmy być świadkami naprawdę bardzo dobrego koncertu. Ciekawe czy Stefan zawita do nas ze swoją drugą formacją Blackfield? Jeśli tak, to ja na pewno na tym koncercie się znajdę.
Podziękowania dla kuzyna Rafała za towarzystwo oraz wsparcie techniczno-merytoryczne, bez którego niektóre zdania tego tekstu by nie powstały; oraz dla Krisa za mobilizację i bilet. 🙂
Happy birthday Richard. 🙂
Arkadiusz Cieślak
[supsystic-gallery id=10]