Tegoroczne wybory tak naprawdę będą mi się kojarzyły z koncertem Fisha w Bydgoszczy. Miał się rozpocząć o 19-ej i nie było informacji o supporcie, ale jednak zagrała przedgrupa, toruński Point of view. Dwóch gitarzystów, w tym jeden z nich na wokalu, bas, perkusja i klawisze. Zagrali cztery kawałki utrzymane w stylistyce Dream Theater, Riverside i nowoczesnego progressive metal. Nic odkrywczego, ale sprawni technicznie i nieźle nagłośnieni. Tylko perkusja była jakoś tak dziwnie zestrojona, werbel zbyt głośny i taki tekturowy.
Później kilka minut na wyniesienie sprzętu i bez żadnych wstępów wszyscy wyszli na scenę. Fish ubrany w jakieś kraciaste, kolorowiaste spodnie, luźną bluzę i chustę, wyglądał jak Rynkowski przebrany za Szkota. 🙂 Zaczęli od kawałka z „Clutching at straws”: „Slainthe Mhath” i już było dobrze. Ile charyzmy ma ten człowiek, to naprawdę zazdrościć. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że równo 20 lat wcześniej byłem na koncercie Marillion w Arenie i wtedy widziałem Fisha ostatni raz. Na żywo w każdym razie. Swoją drogą niewiele się zmienił, troszkę przytył i wyłysiał. Zagrał prawie całą ostatnią płytę Marillionu (oczywiście z nim, a nie „Somewhere else” :-)). Poza tym kilka numerów z własnej nowej płyty „13star”, oraz przekrojowo z całej kariery solowej. Przepięknie zabrzmiały „Cliche” i „Vigil In the wilderness of mirrors”. Pomiędzy kawałkami Fish zabawiał nas żartobliwymi historyjkami, choć były też momenty poważniejsze, dotyczące wojny i jego (Fisha) jednoznacznego antyamerykańskiego nastawienia. Scena bardzo skromna, za muzykami rozwieszona plansza, na której wyświetlane były clipy, no i zestaw świateł. W jednym z utworów Fish zszedł ze sceny i pojawił się nagle u góry Filharmonii wśród publiczności! Następnie zaczął schodzić powoli w stronę sceny śpiewając i pozwalając robić zdjęcia. Niesamowity efekt. Oczywiście on był w lewej sekcji, a ja w prawej, więc obszedłem się smakiem. 🙁 Nie za wiele posiedzieliśmy, publika została porwana niczym liść przez szalejący wicher. Pod tym względem Fish kojarzy mi się nieodparcie z Philem Collinsem. Po prostu w naturalny sposób umie uzyskiwać świetny kontakt z tłumem i lubi to. W pewnym momencie jego service man podał mu kielich whisky i wtedy opowiedział nam historię swojego pobytu w Stanach, w Milwaukee, a później wybrzmiał „Sugar mice”, który o tym właśnie opowiada.
W jednym z bisów zagrali „Incommunicado” i salę opanowało szaleństwo. Wszyscy skakali i śpiewali z rękoma wyciągniętymi do góry. Naprawdę wspaniałe wrażenie. Z kolei w innym z utworów w pewnym momencie Fish i reszta zespołu zrobili długą przerwę dla podkreślenia nastroju i wyobraźcie sobie, że nikt nawet nie szepnął, po prostu przez pół minuty panowała kompletna cisza! Nawet du*** z 3-go rzędu cały czas machający łapami niczym pilot wprowadzający statek do portu. 🙂 Ciarki po plecach mi przeszły, to było po prostu niesamowite.
Koncert trwał równe dwie godziny z trzema bisami. Zabrakło „Keyleigh”, jak zresztą wielu innych utworów z pierwszych 3 płyt Marillion. Tak naprawdę nie było nic sprzed 1987 roku. Żałuję, że nie wybrałem się dwa lata temu, kiedy grali całą „Misplaced childhood”, „Assassin”, „Fugazi” czy „Market square heroes”.
Co do muzyków, to nie ma się czego przyczepić, najwyższy profesjonalizm. Dwóch gitarzystów dawało niezłego ognia. Jeden z nich wyczyniał cuda grając solówki. Nie kopiował Rothery’ego, lecz dodał troszkę własnej inwencji, co nadało starym numerom dodatkowego kolorytu. Perkusista jak dla mnie bomba, cała sekcja zresztą. Dźwięk klarowny, czysty z odpowiednio podniesionym basem.
Jeśli chodzi o nowe utwory, to są one zdecydowanie ostrzejsze i mocniejsze niż dotychczas, wręcz agresywne. Po jednokrotnym przesłuchaniu nie wgryzłem się jeszcze, ale brzmi to nowocześnie i soczyście.
Reasumując: koncert, który jest godny zapamiętania. Koncert niejako będący dla mnie sentymentalną podróżą w przeszłość, do czasów kiedy zaczynała się moja przygoda z Marillion, rockiem progresywnym i dorosłym życiem. To już 20 lat, a mnie się wydaje, że to było wczoraj.
Akadiusz Cieślak „Latimer”