1. Fly From Here – Overture (1:53)
2. Fly From Here – Pt I – We Can Fly (6:00)
3. Fly From Here – Pt II – Sad Night At The Airfield (6:41)
4. Fly From Here – Pt III – Madman At The Screens (5:16)
5. Fly From Here – Pt IV – Bumpy Ride (2:15)
6. Fly From Here – Pt V – We Can Fly (reprise) (1:44)
7. The Man You Always Wanted Me To Be (5:07)
8. Life On A Film Set (5:01)
9. Hour Of Need (3:07)
10. Solitaire (3:30)
11. Into The Storm (6:54)
Rok wydania: 2011
Wydawca: Frontiers Records
http://www.yesworld.com/
Nie dowierzam, ale faktycznie od wydania poprzedniej studyjnej płyty
Yes, „Magnification” minęła cała dekada! Przyznam się szczerze, że z
pewnym niepokojem oczekiwałem ich nowego dzieła, bowiem zespół kolejny
już raz w swojej historii przeszedł personalną rewolucję. Co do
obecności Davida Benoit w składzie czas było przywyknąć (chociażby
dzięki koncertowi w katowickim „Spodku”). Szczerze powiedziawszy lubię
głos tego pana, ale bardziej pasuje mi on w repertuarze swojego
macierzystego Mystery. Z Andersonem może mierzyć się jedynie stojąc z
nim głowa przy głowie. Jeśli chodzi natomiast o jego wokal na nowej
płycie, sadzę że jest poprawny (może nawet trochę więcej niż poprawny),
zgodnie z przysłowiem „jak się nie ma co się lubi to się lubi co się
ma”, nie narzekam.
Większe obawy budziły u mnie dalsze rotacje
personalne. W składzie nie ma bowiem już ani młodszego ani starszego z
Wakemanów, jest natomiast znany m.in. z supergrupy Asia, duetu
Wetton/Downes jak również z zespołu w którym zaczynał swoją muzyczna
karierę, The Buggles, Geoff Downes, który jak wiadomo miał już swój
epizod z grupą Yes podczas nagrywania płyty „Drama”. Jest również
drugi Buggle-owiec i stary znajomy Yes okresu „Dramy”, Trevor Horn,
jego obecność miała z pewnością duży wpływ na nowy repertuar, zwłaszcza
że jest również odpowiedzialny za produkcję. Bałem się jaki będzie
ten Yes XXI wieku? Pewno nie będzie tak symfoniczny jak na początku
tego stulecia, na płycie Magnification? Czy nie będzie zbyt komercyjny
jak cały ten XXI wiek? Czy będzie powrotem do stylu „Dramy”, co
sugeruje obecny skład zespołu?
Wzrokiem dajemy nura w
okładkową, zieloną gęstwinę autorstwa etatowego grafika zespołu, Rogera
Deana, i słuchamy. Rozpoczyna się bardzo obiecująco, instrumentalną
półtora minutową uwerturą, będącą początkiem składającej się z pięciu
części, tytułowej suity. Mamy wiec już odpowiedź na jedno z nurtujących
pytań, że nazbyt komercyjnie z pewnością nie będzie, bo nie byłoby na
płycie takiego długasa. Bardzo obiecująca jest również pierwsza część
„Fly From Here – We Can Fly”. Mają rację, potrafią…
Charakterystyczna gitara Howea i wyrazisty bas Squirea robią wrażenie.
Przechodzimy przez kolejny fragment, bardziej liryczne „Sad Night At
The Airfield”, odnoszę wrażenie, że Howe końcówce utworu brzmi nieco
pod Gilmourea. Następnie „Fly From Here – Pt III – Madman At The
Screens”, wraca klawiszowy motyw zasygnalizowany w „Overture” i robi
się bardziej symfonicznie, natomiast krótki fragment „Pt IV – Bumpy
Ride” wyraźnie nawiązuję do „Dramy” (przypomina nieco „Into The Lens”).
Tytułowy „Fly From Here” wieńczy podniosła, półtora minutowa repryza.
Gdyby płyta składała się wyłącznie z tej tytułowej suity, byłby to z
pewnością mój najpoważniejszy kandydat do płyty roku.
Niestety z każdym kolejnym utworem zamieszczonym na płycie czar pryska!
„The Man You Always Wanted Me To Be” (w którym wyjątkowo nie śpiewna
Benoit lecz Squire,) to mdła, bezbarwna piosenka i nawet gitara Howea
nie jest jej w stanie ubarwić. „Life On A Film Set”, to również zagrany w
umiarkowanym tempie utworek, który nie wzbudza podczas słuchania
żadnych większych emocji. W kolejnym „Hour Of Need” wieje nudą na
odległość. Kolejny fragment „Solitaire”, to instrumentalna wariacje
Howea na gitarę akustyczną, i choć oddaje artystyczny kunszt Howea, to
najzwyklejszy w świecie wypełniacz. Najbardziej żywą i ciekawą w tym
zestawie ale i tak nie do końca mnie przekonującą jest ostatnia
kompozycja „Into The Storm”, z wyraźną linią basu Squirea
Niestety szczypta pieprzu dodana w końcówce nie poprawi już smaku
spartolonej potrawy. Podczas „Fly from Here” zawrzało chyba zbyt
gwałtownie i z królewskiego szlachetnego, przepysznego rosołu zrobiła
się niestrawna, kalna i mdła zupa. A szkoda, bo pachniało mi to daniem
roku, a tak na kolejną potrawę (jeśli takową zgotują), przyjdzie nam z
pewnością znowu długo poczekać.
Za kompozycje tytułową mogę
dać nawet dychę, za każdy kolejny utwór niestety odejmuję po punkcie,
jeden mały punkcik (niech będzie), za „Into The Storm”, i pół punktu
doliczam za okładkę. Wyszło mi 7,5 🙂
7,5/10
Marek Toma