1. The Love That You Give
2. Victorious
3. Baroness
4. Pretty Peggy
5. City Lights
6. The Simple Life
7. Best of a Bad Situation
8. Gypsy Caravan
9. Happy Face
10. Eye of the Beholder
Rok wydania: 2016
Wydawca: UMe
http://www.wolfmother.com/
Październik 2005. Trójka muzyków z Australii szturmem podbija rynek
swoim debiutanckim albumem. Media zwiastują, że oto pojawili się godni
następcy Black Sabbath czy Deep Purple. Od tamtego momentu minęło już
ponad 10 lat. Kariera Wolfmother jakby wyhamowała, a kolejne krążki nie
wywołują już takiego podekscytowania, jak kiedyś. Wokalista Andrew
Stockdale jednak się nie poddaje, wciąż próbuje o swojej kapeli
przypomnieć. Dowodem „Victorious”.
Lider wyciągnął wnioski. Przemyślał wszystko i poprawił to, co na
poprzedniku kulało. Po pierwsze: brzmienie. Na „New Crown” produkcją
zajął się sam, co niekoniecznie wyszło płycie na dobre. Powierzenie tej
funkcji Brendanowi O’Brienowi (w przeszłości współpracował m.in. z Pearl
Jam czy AC/DC, gwoli przypomnienia), fachowcowi przez duże „F”, było
znakomitym posunięciem, a całość dzięki temu brzmi po prostu…
klarowniej. Po drugie: kompozycje. Wciąż nie jest idealnie i bezbłędnie,
ale jakość coraz lepsza. Tam było dosyć nijako, na „Victorious”
pojawiają się perełki, które spowodowały, że znów zacząłem wierzyć w ten
zespół.
Od początku działalności zespół składał hołd swoim mistrzom. Cieszą więc
przede wszystkim nawiązania do klasyków. Buzia sama się cieszy, gdy
odpalają takie petardy, jak utwór tytułowy w konwencji zeppelinowej lub
„The Love That You Give”, gdzie daje znać o sobie pierwiastek sabbathowy
(patrz: chociażby wokal a’la młody Osbourne – znak rozpoznawczy
Stockdale’a). Jego zresztą jest na płycie zdecydowanie najwięcej. „Gypsy
Caravan” (choć w grze klawiszowca doszukać się można wpływu Deep
Purple), „Happy Face” (specyficzna transowość) czy połamany rytmicznie
„The Simple Life” zawdzięczają bardzo dużo kapeli z Birmingham.
Najjaśniejszym punktem jak dla mnie jest zamykający „Eye of the
Beholder” (nie jest to kower Metalliki, nawiasem mówiąc). Buty spadają,
gdy wchodzi główny riff. Na taki Wolfmother czekałem z utęsknieniem.
Szkoda więc, że takiego poziomu nie udało się utrzymać przez cały czas
trwania „Victorious” (płyty notabene krótkiej, ledwie 35 minut). Gdy
panowie łagodnieją robi się gorzej. Najlepszym przykładem akustyczny
„Pretty Peggy”. Niby numer przyjemny, dosyć nośny, skrojony pod
stadiony, ale brzmi jak skrzyżowanie Mumford & Sons z The Lumineers,
co pochwałą nie jest. Przynajmniej dla muzyków, którzy byli wskazywani
na spadkobierców legend rocka. Nijakie jest ponadto „Best of a Bad
Situation”. Nie tędy droga, drodzy Panowie. Z tych wolniejszych można
zawiesić ucho jedynie na „Baroness”. Numer popowy, ale broniący się jako
całość. Morał jest więc dosyć prosty – panowie trzymajcie się dobrych
wzorców.
Nie będę ściemniał – „Victorious” to nie jest album z tych, który w
całości rzuca na kolana. Choć zdarzają się tutaj niestety wypełniacze,
to Stockdale i spółka (wokalista został praktycznie sam) wciąż potrafią
stworzyć przekonujące piosenki. Nie zapominajcie więc o Wolfmother.
Pojawiło się światełko w tunelu.
7/10
Szymon Bijak