WOBBLER – 2009 – Afterglow

1. The Haywain (0:55)
2. Imperial Winter White (15:02)
3. Interlude (2:32)
4. In Taberna (13:10)
5. Armoury (3:00)

Rok wydania: 2009
Wydawca: Termo Records


Po bardzo obiecującym debiucie i trzech latach powraca do gry norweski zespół Wobbler. Oczekiwałem z dużą nadzieją na kolejną porcję solidnego skandynawskiego progrocka.
Mimo niepokojących sygnałów, że nowa propozycja ma zawierać wyjątkowo jak na dzisiejsze czasy skromną dawkę muzyki, nieznacznie przekraczającą 30 minut, wciąż utrzymywałem wysokie zainteresowanie materiałem mając w pamięci zarówno wysokich lotów poprzedni album jak i niemałą ilość rozmaitych płyt, które na tyle skuteczenie broniły się jakością, że ilość minut nie odgrywała aż tak istotnego znaczenia
Mój niepokój wzrósł, gdy oto ten skromniutko wydany krążek trafił w moje ręce. Pięć nagrań to właściwie dwa zasadnicze plus trzy wypełniające miniaturki. Nic to, pomyślałem, przecież często tak tez bywało, że jedno nagranie potrafi tak ukształtować płytę, że cała reszta jest bez znaczenia.
Mój niepokój spotęgował się kiedy w końcu doczytałem się, że kompozycje zostały stworzone przed kilku laty i dotarło do mnie, że prawdopodobnie zespół spotkał się z niemocą twórczą i w jej wyniku doszedł do wniosku, że jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, sięgnął do przykurzonej szuflady i odgrzebał nutki.
Targany wątpliwościami przystąpiłem do odsłuchu.
Weryfikacja wszystkiego co powyżej nie zabiera dużo czasu. Po pierwsze dlatego, że trzy uzupełniajki nie wnoszą nic do wartości płyty. Na szczęscie nic jej jednocześnie nie odbierają. Po drugie oba fundamentalne nagrania dostarczają tyle pozytywnych wrażeń, że czas przy ich odsłuchaniu biegnie treściwie i szybko. Zarówno Imperial Winter White jak i In Taberna to dość żywiołowa, dynamiczna i bogata dźwiękowo muzyka z wszelkimi atrybutami rocka progresywnego. Wokal ograniczony jest do kliku odśpiewanych fraz i nie stanowi istotnego uzupełnienia tego co muzycy mają do odegrania angażując rozbudowany zestaw instrumentalny, którego nietypowe składowe (flet, wibrafon, wiolonczela) wykorzystywane są incydentalnie niemal jak rodzyneczki w dobrze wypieczonym cieście.
Najbardziej podobają mi się fragmenty okraszane Hammondem. No i ten delikany folklor rodem z fiordów.
Słabą stroną muzyki jest brak wpadającego w ucho tematu. Próżno go szukac w kolejnych iteracjach odsłuchowych. Raczej rzemiosło niż artyzm. Zniechęca to do prawdziwej przyjaźni i pragnienia ponownych spotkań po czasie.
Moja wyjątkowa słabość do progrocka skandynawskiego nie została wystawiona wprawdzie na jakąś wyjątkową próbę, płyta jest bowiem przyzwoita, ba miejscami nawet bardzo dobra, jednak życzyłbym sobie, aby takich albumików zbyt często nie doświadczać. Uspokojony, ale nie do końca usatysfakcjonowany przyznaję ocenę

7,5/10

Krzysiek Pękala

Dodaj komentarz