1. Deal with the Devil
2. Stone Cold Killer
3. Big World Away
4. Come a Little Closer
5. Pull Me Under
6. Supernova
7. Always Within Me
8. Feeding Frenzy
9. After All This Time
10. Witness
Rok wydania: 2009
Wydawca: Frontiers
https:// www.facebook.com/Officialwinger
Winger to kapela dość szczególna. Złożona ze znakomitych muzyków, stała
się wbrew rozumowi symbolem tandetnego hair metalu, nurtu, w którym
istotniejszym od muzyki elementem był image zespołu. Utapirowani i
odziani przez wytwórnię w krzykliwe szatki grajkowie z Nowego Jorku byli
zatem wyśmiewani i w popularnej kreskówce „Beavis & Butthead”, i w
teledysku do „Nothing Else Matters” pewnego nie tak znowu anonimowego
zespołu. Tymczasem pod całą tą otoczką krył się wielki talent. Jak
wiadomo, zazwyczaj idzie on w parze z wrażliwością i całe to zamieszanie
nie pozostało bez wpływu na samopoczucie lidera grupy, basisty i
wokalisty Kipa Wingera, udzielającego się wcześniej w zespole Alice’a
Coopera. Po wydaniu trzech płyt, z których ostatnia (i znakomita) pod
tytułem „Pull” otrzymała dodatkowo srogiego kopniaka od mody na grunge,
Winger zawiesił więc działalność, a sam Kip skupił się na karierze
solowej, odmiennej nieco stylistycznie od dokonań macierzystej formacji.
Solowy Winger to granie bardziej nastrojowe, łagodniejsze, za którego
sporą część odpowiada znakomity gitarzysta Andy Timmons, ostatnio
błyszczący chociażby w grającym inteligentne fusion projekcie Protocol
znanego bębniarza Simona Phillipsa.
Publiczność dopominała się jednak o swoje i w 2006 roku Winger powrócił
na scenę z albumem zatytułowanym po prostu „IV”. Trudno uznać ten powrót
za tryumfalny, gdyż spory wpływ na brzmienie krążka miał dokooptowany
do składu turecki multiinstrumentalista Cenk Eroglu. Za jego sprawą
muzyka Wingera podryfowała na morza eksperymentalno-elektroniczne, co
nie mogło przypaść do gustu fanom spragnionym kontynuacji kierunku
obranego na „Pull”. Dało to chłopcom do myślenia i trzy lata później
powrócił już klasyczny Winger w klasycznym zestawieniu. Trzon zespołu
stanowią Kip Winger – wokal, gitara basowa, Reb Beach – gitary oraz Rod
Morgenstein – perkusja, których wsparł drugi gitarzysta John Roth,
obecny już wcześniej na trasie promującej „Pull”. Z oryginalnego składu
brakuje tylko klawiszowca Paula Taylora – bo też klawiszy tu jak na
lekarstwo i bez trudu obsługuje je lider zespołu.
Już otwierające album „Deal with the Devil” i „Stone Cold Killer” nie
pozostawiają żadnej wątpliwości – tym razem Winger nie będzie brał
jeńców. Mięsiste riffy, dynamiczne tempo, a przede wszystkim bijąca z
utworów niezaprzeczalna energia oznajmiają wszem i wobec, że Winger
wrócił na dobre. Dalej nie jest gorzej, pojawia się większa
różnorodność, a ponad inne utwory wybijają się w mojej opinii dwa
numery. Pierwszy to „Pull Me Under”, napisany zresztą do spółki z Dannem
Huffem z grupy Giant, dostawcy bezkonkurencyjnych ballad z przełomu lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Tym razem o balladach można
jednak zapomnieć, o czym natychmiast informuje słuchacza kolejny już na
płycie soczysty, wręcz metalowy riff. Sam kawałek stanowi szczególną,
melodyjno-alternatywną hybrydę, ale posiada magnetyczny urok i refren,
który uparcia odmawia opuszczenia przestrzeni między uszami. Nie bez
przyczyny „Pull Me Under” otwierało koncerty grupy podczas promującej
„Karmę” trasy, nie wyłączając występu Wingera w starej jeszcze
„Progresji” w grudniu 2009 roku.
Drugim numerem z innej planety jest kończący płytę w jej podstawowej
wersji „Witness”. Od samego początku klawiszowe tło tworzy podniosły
nastrój, który potęgują przeciągane zaśpiewy w refrenie oraz
majestatyczne tempo. Najsmaczniejsze konfitury wnosi jednak Reb Beach,
odgrywając wyśmienitą solówkę i genialne, długie ponad miarę outro. Jest
to powtórzenie jakże udanego zabiegu z debiutanckiego albumu grupy,
który wieńczył utwór „Headed for a Heartbreak”. Tam również zachwycił
Reb wyśmienitą solówką i gdy wydawało się, że już jestem w niebie,
nieziemskie outro uświadomiło mi, że jest tych nieb aż siedem. Przy tym
kawałku zawsze zastanawiałem się, jakim cudem taki gołowąs mógł operować
wiosłem niczym stary wyjadacz i popisywać się takim feelingiem.
Dziś załoga Wingera to już istotnie starzy wyjadacze, świadomi swych
umiejętności oraz kierunku, jaki chcą nadać swej muzyce. Najjaśniej
świeci chyba właśnie Beach i trudno dziwić się, iż u swego boku
zapragnęli widzieć go tacy giganci jak David Coverdale czy Don Dokken.
Cała „Karma” usiana jest jego błyskotliwymi, króciutkimi solowymi
wstawkami, które wznoszą album na kolejny poziom i być może stanowią
hołd dla wspomnianego Danna Huffa, który z powodzeniem stosował ten
zabieg na płytach Gianta.
Pozostali członkowie zespołu również nie zawodzą. Frontman operuje basem
z lekkością i mistrzostwem, a zachwyt musi budzić jego forma wokalna,
która ani o cal nie podupadła przez lata, w drastycznym kontraście
chociażby właśnie do Coverdale’a czy Dokkena. Obsługujący gary Rod
Morgenstein to rewelacyjny technik, ale tutaj podporządkowuje się grupie
i ogranicza do rzemiosła. Tym, którzy pragnęliby usłyszeć, do czego
jest zdolny, gdy otrzymuje trochę więcej kreatywnej przestrzeni, polecam
chociażby albumy zmontowanych przez Ty Tabora z King’s X supergrup
Platypus i The Jelly Jam.
„Karma” to zatem album, który stanowi udany mariaż hardrockowej
zadziorności z bardziej nowoczesnymi elementami. Pomiędzy swe silne
strony liczy techniczną biegłość wykonawców, bardzo udane kompozycje i
wreszcie nienaganne brzmienie, bo Kip Winger zajął się również
produkcją. Wydaje się jednak, że naprawdę niepoślednim atutem Wingera
jest atmosfera panująca wewnątrz zespołu, fakt, iż jego członkowie
rzeczywiście się przyjaźnią i przetrwali próbę czasu, która oddzieliła
zespoły od produktów. Kto uważnie wsłucha się w „Karmę”, nie będzie
wątpił, że ma do czynienia właśnie z zespołem.
Istnieje jednak również życie poza nim, szczególnie gdy jest się panami
po pięćdziesiątce (czy – jak Morgenstein – nawet po sześćdziesiątce). Z
tego powodu na każdy kolejny album Wingera trzeba czekać kilka lat i to
mimo że – jak mówił Kip w wywiadzie z 2012 roku – gdy już siądą z Rebem w
jednym pomieszczeniu, napisanie albumu to dla nich pikuś. Rzadko mają
jednak ku temu okazję, bo poza rodzinami, wszyscy mają jeszcze inne
zobowiązania – Reb wciąż pozostaje w składzie popularniejszego
Whitesnake, a Kip wydał niedawno klasyczny album „Conversations with
Nijinsky”, gdzie rozmawia z Niżyńskim na tyle skutecznie, że skończyło
się to nominacją do Grammy. Rok 2014 przyniósł jednak wcale udaną płytę
„Better Days Comin’”, można mieć zatem nadzieję, iż powoli zbliża się
czas kolejnego zmobilizowania soków twórczych dwóch bliskich przyjaciół i
wybitnych muzyków. Oby doszło do tego jak najprędzej!
8,5/10
Marcin Dymalski