1. Intro
2. I Wanna Rock Your Love (5:05)
3. You Get Stuck On Me (5:30)
4. Mr. Freaky (4:40)
5. Hit The Road Again (4:50)
6. Free Fallin’ (4:31)
7. City Lights (4:24)
8. Monkey-Spirit (4:30)
9. Show That Feelin’ (5:33)
10. Lighthouse (3:43)
11. Here I Am (7:15)
Rok wydania: 2018
Wydawca: Lynx Music
Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z warszawską formacją White Highway od
razu zwróciła ona moją uwagę. Po przesłuchaniu ich zeszłorocznej epki
„City Lights” byłem już niemal pewien, że w przyszłości grupę czeka
naprawdę olbrzymi sukces. Teraz, wraz z wydaniem debiutanckiego albumu
studyjnego nie mam już co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli tylko nie
zawiedzie tuba promocyjna, Biała Autostrada już wkrótce będzie na
językach wszystkich, którzy cokolwiek znaczą w branży.
W dobie wyrastających niczym grzyby po deszczu byle jakich, wtórnych
zespołów propozycja stołecznego kwintetu jest naprawdę mocna. Muzyka
zespołu łączy w sobie tradycyjne elementy hard rocka i glam metalu lat
80. ubiegłego wieku z naprawdę sporą domieszką własnych patentów.
Idealnie wyważone proporcje między tymi dwoma rzeczami stanowią o
unikalnym, z miejsca rozpoznawalnym stylu grupy. Kasia Bieńkowska z
kolegami podążają dokładnie tą ścieżką, którą niedawno nakreślałem w
moim cyklu o Judas Priest: ich kolejne wydawnictwa są świadectwem
logicznego rozwoju zespołu i jego twórczości.
Zanim przejdę do omawiania poszczególnych utworów, trzeba najpierw
uściślić jaki zestaw się tu znalazł: otóż tylko połowa materiału
zawartego na „Hittin’ The Road” to rzeczy premierowe: są to „I Wanna
Rock Your Love”, „Free Fallin’”, „Monkey – Spirit”, „Show That Feelin’”
oraz numer tytułowy. Reszta kompozycji, choć nagrano je w trakcie tej
samej sesji, miały już wcześniej swoją premierę w mniej lub bardziej
zbliżonych inkarnacjach. „Lighthouse” ukazał się w 2016 roku na
pierwszym fizycznie wydanym singlu grupy, zaś „City Lights” był
tytułowym utworem na wspomnianej we wstępie epce. Pozostałe trzy
piosenki pochodzą z wczesnego etapu działalności grupy. „Mr. Freaky”
wraz z towarzyszącym mu teledyskiem miał swoją prapremierę miał w 2014
roku, podobnie jak „You Get Stuck On Me” (wtedy pod nieco innym tytułem
„You Get Stuck In Me”). Najstarsze jest „Here I Am”, które było dostępne
już na pierwszym demo grupy, które ukazało się już w 2013 roku, czyli
niedługo po tym jak White Highway wyewoluowało z progrockowej grupy
Aurora Aeris, w której grali wszyscy instrumentaliści pierwszego składu.
Jako przeciwnik powtórnego nagrywania znanych już kompozycji powinienem
zganić ten zabieg, jednak co innego gdy kapela powtórnie rejestruje
stary materiał totalnie przy tym przekombinowując (np. Manowar czy
Exodus) lub po prostu nagrywa jak leci na odwal metodą „na setkę” (np.
Kat & Roman Kostrzewski) a co innego kiedy kompozycje są stale
dopracowywane, przearanżowywane, aż w końcu osiągają ostateczną formę, a
z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Właśnie od tej
„starej-nowej” części albumu należy zacząć jego szczegółową ocenę.
„Here I Am” niewątpliwie pozostawia po sobie odczuwalne pokłosie tego co
muzycy robili jako Aurora Aeris. Wydaje mi się, że został umieszczony
na końcu płyty z dwóch powodów: po pierwsze znacznie różni się on od
tego co grupa prezentuje obecnie. Dziś White Highway to hard rockowa
petarda na najwyższych obrotach, a ten numer jest mocno progresywny. W
oryginale trwał lekko ponad 6 minut, w tej wersji rozbudowano go do
ponad 7. Epicka część pierwsza po jakimś czasie ustępuje rozmarzonym
klawiszowo-skrzypcowym (na tym drugim instrumencie gra sam Michał
Jelonek) pasażom by wrócić do przepełnionego patosem miażdżącego
uderzenia. Drugi domyślny powód, dla którego ten numer zamyka album to
zapewne utarty wśród zespołów rockowych zwyczaj umieszczania na finał
jednej epickiej kompozycji. Tą rolę „Here I Am” spełnia wybornie, prawie
niczym „Rime Of The Ancient Mariner” czy „When The Music’s Over” z
repertuaru zespołów wiadomych. „You Get Stuck On Me” jest już nieco
bliższy dzisiejszemu obliczu zespołu jednak i tu słychać swoiste dla
rocka progresywnego patos i głębię. Spośród tych trzech najstarszych
utworów najwłaściwszy obecnemu White Highway jest „Mr. Freaky”. W tym
numerze wciąż jeszcze przewijają się klawiszowe zagrywki w duchu Dream
Theater, ale rytm jest już standardowy, na 4/4, a i riffy gitar bardziej
przywodzą na myśl popisy Johna Sykesa i Adriana Vandenberga z
Whitesnake niż Johna Petrucci’ego.
„City Lights” i „Lighthouse” to już numery reprezentujące White Highway
„nowożytne”, czyli to które funkcjonuje od 2016 roku. Pierwszy z nich
został, z braku lepszego określenia, zagęszczony. Bas na początku tego
kawałka bardziej rzęzi, ma na sobie przester, którego nie było w wersji z
epki. Kasia śpiewa nieco inną barwą i inaczej rozkłada akcenty. Utwór
nie stracił swojej „stadionowości”, o której pisałem w recenzji tamtego
wydawnictwa, ale myślę, że trochę mi zajmie zanim przestawię się z
tamtej wersji na tą. Zwłaszcza, że jest tu jedna rzecz która mi się nie
podoba: zwrotki w wersji z minialbumu były zbudowane w taki sposób, że
gitara po wybrzmieniu ostatniego akordu naturalnie gasła ustępując
miejsca samym klawiszom i sekcji rytmicznej, a wchodzący w tym momencie
głos Kasi był nieco bardziej tajemniczy i zmysłowy. Tutaj ten klimat
został utracony przez dodanie kompletnie niepotrzebnych nakładek
gitarowych. Nie pasują ani melodycznie ani brzmieniowo. Zyskał za to
„Lighthouse”, będący jednym z najlepszych utworów w repertuarze grupy,
idealny do wspólnego śpiewania z publicznością podczas koncertów.
Również został zagęszczony, ale akurat jemu wyszło to na plus.
W końcu utwory całkowicie premierowe, a wśród nich dwa najjaśniejsze
punkty albumu czyli otwierający całość „I Wanna Rock Your Love” oraz
kompozycja tytułowa. W pierwszym z nich długie akordy klawiszy tworzą
idealne tło dla zadziornego riffu gitary kojarzącego mi się nieco z
„Desire” Ozzy’ego Osbourne’a, a także z… „Band On The Run” Paula
McCartney’a i Wings. Fajne są też chórki w refrenie, wybornie
współgrające z partią Kasi. Tak samo jak „Lighthouse” jest to świetny
kawałek do dzielenia obowiązków wokalnych z publiką. W „Hittin’ The
Road” najbardziej podoba mi się solówka klawiszy z miejsca
przypominająca brzmieniem popisy Jordana Rudessa na płycie „Scenes From A
Memory”. Sam numer fajnie pasowałby na ostatni bis (pod warunkiem, że
grupa wyłączyłaby z repertuaru whitesnakowe „Still Of The Night”, bo jak
wiadomo tłuszcza najbardziej lubi te melodie, które zna), ma bardzo
fajną melodię, rzeczywiście kojarzącą się z długą drogą. Zaraz po dwóch
wymienionych w mojej prywatnej hierarchii plasuje się najszybszy i
najbardziej agresywny na płycie „Monkey – Spirit”, do którego grupa
planuje wkrótce wydać promocyjny klip. To taki ostry numer z rock n’
rollowym sznytem i rytmem wywołującym delikatne tupanie nóżką. Tutaj w
dosadniejszej wersji otrzymujemy to czego nie dała nam nowa wersja „City
Lights” czyli pojawiający się w mostku fragment gdzie wokal Kasi
zostaje tylko z sekcją rytmiczną, przez co, będący zazwyczaj zadziorny i
dość niski jak na dziewczynę staje się właśnie taki dziewczęcy i
zmysłowy. Po chwili wchodzą też pojedyncze dźwięki gitar, ale tutaj już
pasują idealnie stopniując napięcie przed uderzeniem kolejnego refrenu.
„Free Fallin’” to urokliwa ballada. Zaczyna się od gitary akustycznej,
po chwili wchodzą klawisze i wokalizy. To jedyny numer na płycie, w
którym Kasia śpiewa tak wysoko, taki jakby odpowiednik „Fight For Your
Dreams” z poprzedniego wydawnictwa. Został jeszcze „Show That Feelin’”,
który grupa wypuściła jako pierwszy singiel zapowiadający „Hittin’ The
Road”. Jednak wersja albumowa różni się nieco od tej z YouTube’a,
mianowicie w tamtej nie było odpowiednich proporcji pomiędzy głośnością
gitary i klawiszy (sama frontmanka grupy przyznała mi, że opublikowali
to tylko dlatego, żeby zrekompensować fanom opóźnienie premiery płyty), a
tutaj wszystko jest już w porządku. Tak jak tytułowa kompozycja albumu
nadaje się na pierwszy bis, tak „Show That Feelin’” nadaje się na
definitywnie ostatni kawałek w koncertowym secie. Esencja stylu White
Highway. Esencja dzisiejszego hard rocka. Majstersztyk.
Bardzo długo czekałem na tą płytę i równie wielce się cieszę, że w końcu
ją mam. Serce się raduje na myśl, że my Polacy, którzy chłoniemy jak
gąbka wszystko co zachodnie bez względu czy jest to cokolwiek warte a
potem nieudolnie to kopiujemy mamy taki zespół jak White Highway. Na
chwilę obecną nie widzę żadnej konkurencji, która mogłaby ich przyćmić,
no może poza Hurrockaine, ale oni tworzą jednak w nieco innych rejonach
gatunkowych. Czas zapiąć pasy i ruszać w drogę!
9/10
Patryk Pawelec