1. Dude 3:39
2. Seven 2:13
3. Stranger 6:12
4. Bitchcraft 2:54
5. Ying Yang 4:36
6. Empty Doll 3:35
7. All U Hate 3:50
8. More 4:09
9. I Always Liked You 3:00
10. Trinity 4:37
11. Dead Bird 4:09
Rok wydania: 2018
Wydanie własne
https://www.facebook.com/wehaterosesgrunge/
Stali czytelnicy moich artykułów dobrze wiedzą jaką mam opinię o
dzisiejszym polskim rynku muzycznym. Ostatnio przyjąłem sobie takie
założenie, że im więcej słabych płyt będę dostawał tym mniej będę o nich
pisał, wszak czym my mierne pismaki jesteśmy by bezkarnie besztać owoce
ciężkiej pracy muzyków? W ciszy muszę w końcu pogodzić się z tym, że
urodziłem się nie wtedy kiedy trzeba i że wszystko co wartościowe już
zostało zagrane i zaśpiewane.
Po takim wstępie zazwyczaj staram się wyszukać jak najbardziej
wysublimowany zestaw eufemizmów, które podprogowo przekażą odbiorcy tych
moich gryzmołów, że omawiana płyta jest, no jakby to powiedzieć, no
ten… no chujowa jest, no. Jest jednak jedna ostoja nadziei, o której
również wspominałem tu niezliczoną ilość razy. Oprócz przepisu jest
jeszcze sposób przyrządzenia. Wg tej samej receptury potrawę może
przecież upichcić jaki Ramsay czy inny Amaro, ale niestety także
członkini Koła Gospodyń Wiejskich z Wypiździejowic Dolnych.
„Bitchcraft”, debiutancki longplay We Hate Roses nie odkrywa Ameryki,
ale jest płytą, która wpada w pamięć i podobnie jak dwa poprzednie
recenzowane przeze mnie albumy rodem z Warszawy daje po sobie znać, że
dojrzewała przez dłuższy okres czasu. Jeżeli obracacie się w klimatach
oscylujących wokół dokonań Courtney Love czy L7, ale macie już dosyć
słuchania w kółko „when I wake up in my make-up” i chcielibyście w końcu
czegoś nowoczesnego, ten album powinien się Wam spodobać.
Największym atutem tej kapeli jest głos. Głos, który do tej pory
mogliście szerzej kojarzyć raczej z elektronicznymi klimatami
firmowanymi szyldem Das Moon. Głos, od którego właścicielki wielokrotnie
słyszałem jak wielką estymą darzy muzykę punkową. Daisy K., bo o niej
mowa jest na tym albumie w swoim żywiole. Przed wydaniem „Bitchcraft”
powiedziała mi w wywiadzie, że ten longplay będzie lepszy i prawdziwszy
niż to co zrobiła ze swoim najsłynniejszym zespołem. Cóż, choć uważam,
że jej zarówno wokalnym jak i lirycznym opus magnum pozostaje trzecia
płyta Das Moon, wydana w 2017 roku „Dead”, to na tym albumie
rzeczywiście słychać jakie są jej najważniejsze muzyczne upodobania.
Firmowe wrzaski, które tam są mocno zmanierowane i dostosowane do
schizowego, mrocznego klimatu, tutaj są, z braku lepszego określenia, na
pełnej kurwie. Również przy czystym wokalu seksowny, często melodyjny
śpiew, który prezentuje ona w synthpopowym trio zastępuje głos nieco
bardziej załamany, taki wściekły.
Same kompozycje? Cały repertuar z płyty słyszałem wcześniej na
koncertach, więc nie ma tu dla mnie specjalnego zaskoczenia w doborze
utworów. Cieszy mnie, że zespół nie postanowił „ulepszać” swoich
poprzednich dokonań tylko niemal w całości postawił na niepublikowany
wcześniej w wersjach studyjnych materiał (wyjątek stanowi utwór
„Trinity”, który w 2014 roku znalazł się na identycznie zatytułowanej
epce). Zdecydowanie najlepiej wypada numer tytułowy. Potężny grungowy
walec, o lekko progresywnym (te przejścia, te zmiany tempa) zabarwieniu
to esencja tego co Różyczki prezentują dzisiaj. Końcowy riff w
połączeniu z precyzyjną kanonadą przypomina mi utwór „Armaggedon”
kultowej polskiej formacji Dragon. Nie pytajcie dlaczego bo sam nie wiem
i prawdopodobnie nigdy się nie dowiem. Drugim świetnym strzałem jest „I
Always Liked You”, który miałem zaszczyt pewnego razu wykonać wraz z
grupą na koncercie. To już w pełni agresywny czad, na wskroś nasycony
tymi firmowymi krzykami Daisy, o których wcześniej wspomniałem. Podium
zamyka „Empty Doll”. Zaczyna się klimatycznym wstępem, który nieco
przywodzi mi na myśl te sceny z polskich komedii romantycznych gdzie
Pani Bołądź, Żmuda-Trzebiatowska czy Więdłocha patrzy przez okno na
panoramę Woli rozpaczając nad tym, że porzucił ją Pan Karolak, Adamczyk
czy Stuhr. Ale gdy frontmanka jasno informuje nas, że możemy „go and
fuck yourself” a Ania atakuje swojego Jacksona twardymi akordami to ta
Więdłocha od razu wstaje, dzwoni do Książkiewicz, Książkiewicz
przychodzi i idą razem wklepać temu Karolakowi. Na szczególną uwagę
zasługują jeszcze „Stranger”, w którym słyszymy popularny w grunge’u
schemat spokojna zwrotka/czadowy refren (wykorzystane m.in. w takich
szlagierach jak „Smells Like Teen Spirit” czy „Where Is My Mind?”), a
partia basu kojarzy się nieco z maidenowym „Murders In The Rue Morgue”, a
także „Dude”, gdzie niby-falsetowe zaśpiewy Daisy w refrenie są
najbliższe jej dasmoonowym wzorcom, takie właśnie nieco zmanierowane i
czystsze, a mocarny riff tego numeru także jest jednym z najlepszych na
płycie. W pierwszym z tej dwójki pojawia się jeszcze jedno odniesienie
wokalistki do jej mrocznego, dziewczęcego wcielenia z Das Moon,
rozpoczyna się on bowiem wersem „The city will always be you”, tak samo
jak „City Will” ze wspomnianego „Dead”.
Cały album epatuje taką dziewczęcą wściekłością (wszak 3/4 składu to
pierwiastek żeński właśnie), słychać, że kapela intensywnie szlifowała
swoje kawałki przed wejściem do studia, a gdy już weszła, to dała z
siebie 200 procent. Może nie jest to album do katowania w samochodzie na
poprawę humoru podczas porannego taplania się w roztopionym śniegu w
drodze do pracy, ale gdy naprawdę mamy ochotę się wyżyć i posłuchać
czegoś wściekłego, a mamy awersję do jednokopytowego death metalu, ta
płyta będzie idealnym wyborem.
8/10
Patryk Pawelec