1. When we were young
2. Déjà vu
3. The last refugge
4. Picture that
5. Broken bones
6. Is this the life we really want?
7. Bird in a gale
8. The most beautiful girl in the world
9. Smell the roses
10. Wait for her
11. Oceans apart
12. A part of me died
Rok wydania: 2017
Wydawca: Columbia
http://www.roger-waters.com
“…hey Roger, when you’re watching TV; I said hey, hey Roger, what do you see?…” –
spokojnie można zapytać za Karelem Fialką, cytując jeden z większych
przebojów lat osiemdziesiątych. Można, bo oto po dwudziestu pięciu
latach Roger Waters znów włączył, po uprzednim ubawieniu się na śmierć,
telewizor swoich myśli i emocji. W międzyczasie dużo koncertował, czego
dowodem są olśniewające, przede wszystkim wizualnie, wydawnictwa „In the
flesh” i „Roger Waters: The wall”. Napisał i wydał operę „Ça ira”, a
także nagrał zaledwie kilka nowych piosenek, które ukazały się jedynie
na singlach. O dużej płycie jednak przez długi czas wcale nie wspominał.
Dlatego chyba każdy zadeklarowany sympatyk twórczości Watersa z ogromną
radością i dużym kredytem zaufania powitał jego najnowsze dzieło,
zatytułowane „Is this the life we really want?”. Czy to Roger, jakiego
cenimy?
Album otwiera krótka introdukcja, zatytułowana „When we were young.”
Wraz z nim znajome dźwięki: tykanie zegara, mnogość różnych głosów i
Waters, jakby recytujący wiersz, który zaprasza nas nieco przytłumionym
głosem w podróż w głąb siebie i swoich przemyśleń. Zegar tyka dalej,
płynnie przechodzimy do „Déjà vu”: „gdybym był Bogiem, wierzę, że
wszystko zrobiłbym lepiej”. Muzycznie natomiast jest znakomicie, bo to
ballada w klimacie „Mother”. Bardzo dobrym posunięciem było ubranie tego
numeru w szaty cudownych smyków, gitary akustycznej i pianina. Stary,
dobry Roger.
Pstryk, gada gdzieś radio, słyszymy jakieś wiadomości – to „The last
refugee”. Już wiemy, że będzie to komentarz do otaczającej nas
geopolitycznej rzeczywistości: problemu bliskowschodnich emigrantów,
zalewających Europę i tego trzyletniego chłopca, który utonął, płynąc do
swojego raju („kiedyś odnajdziesz to moje dziecko, zaraz przy brzegu,
gdy będziesz kopać szukając łańcuszka lub kości, przeszukując piasek dla
wyrzuconych przez morze pozostałości z ostatniego uchodźcy”). Słyszymy
szum morza, mewy i piękne klawisze w tle – utwór, kojarzący się z
„Perfect sense”, daje do myślenia i pomimo, że jest spokojny i
rozmarzony, to autentycznie przeszywa.
„Picture that” to z kolei jeden z najlepszych utworów na płycie. Śmiało
można powiedzieć, że to czystej krwi Pink Floyd. Trochę jak „One of
these days”, trochę „Welcome to the machine”. No i ten tekst: „wyobraź
swoje dziecko z ręką na spuście (…) wyobraź przywódcę, bez pieprzonego
mózgu” (pierwsza – i nie ostatnia – na płycie aluzja do Donalda Trumpa).
Klimat utworu hipnotyzuje i mocno niepokoi, głównie za sprawą
połączenia klawiszy, basu, smyków i żeńskich wokali, jak i
psychodelicznej końcówki z gadaniem telewizora w tle.
„Broken bones” otwiera wycie wilków i gitara akustyczna ze spokojnym
śpiewem Watersa. Znów na pierwszy plan wychodzą smyczki (momentami
przypominające popularny w latach siedemdziesiątych melotron), jednak
cała moc drzemie w niesamowitej melodii tego numeru – bo to niby proste
granie, ale jakże urzekające! Roger potrafi jeszcze skomponować piękne
dźwięki. No i pisać wciąż poruszające teksty – tutaj zastanawia się,
dlaczego z własnej woli zrezygnowaliśmy z wolności, ale przecież „nie
można cofnąć wskazówek zegara”.
Numer tytułowy otwiera bezsensowna i wyrwana z kontekstu wypowiedź
Donalda Trumpa (który również „obrywa” w tekście); klimatem przypomina
natomiast muzyczne pożegnanie Davida Bowie („Lazarus”). To bezsprzecznie
arcydzieło, urzekające hipnotycznym brzmieniem orkiestry, oszczędną grą
gitary oraz efektami dźwiękowymi (krzyk tłumu w środku utworu) i
wokalnymi. I znów celny do bólu tekst: „czy to jest życie, jakiego
naprawdę chcemy? Tak musi być, bo to jest demokracja i ma być tak, jak
chce większość (…) Za każdym razem, gdy kurtyna opada na czyjeś
zapomniane życie, to dlatego, że wszyscy milczeliśmy i byliśmy
obojętni”. Gorzka i trafna diagnoza kondycji współczesnego człowieka.
„To normalne!” – krzyczy Waters, przenosząc nas płynnie do kolejnego
utworu („Bird in a gale”). Znów gada telewizor, a muzycznie ponownie
jesteśmy w psychodelii lat siedemdziesiątych, w okolicach płyty
„Animals” (środkowe zapętlenie wokalu i to, co dzieje się później jest
jakby wyjęte prosto z „Dogs”). To drugi najbardziej floydowski utwór na
albumie: dziwny, progresywny, niepokojący – ale to akurat same jego
największe zalety.
„The most beautiful girl” to jeszcze jeden spokojny, dość ładny kawałek,
który jednak nie wnosi zbyt wiele do odbioru całości. Jedyne, na co
można zwrócić uwagę to znów piękna aranżacja (smyki i żeński chórek) i
niezwykle wymowne „I’m coming home” w tekście. Czy to kolejne muzyczne
pożegnanie kolejnego wielkiego Artysty?…
„Smell the roses” to kolejny z utworów, który wyrasta bezpośrednio z
Pink Floyd (ma w sobie zarówno coś z „Time”, jak i „Have a cigar”, aż
brakuje przez moment gitary Davida Gilmoura), wraz z całym klimatem, grą
instrumentów i teatrem dźwięków (tykanie zegara, ujadanie psa). Świetny
feeling i kapitalna gitara basowa w tle to moc tego numeru (nie
zapominając oczywiście o tekście: „zbudź się i poczuj zapach róż,
zamknij oczy i módl się, by wiatr się nie zmienił”). Jednak przed nami
cudowne zamknięcie płyty, wyciszenie i refleksja na temat dojrzałej
miłości. Mowa tu o swoistej, połączonej w jedną całość trylogii: „Wait
for her”/”Oceans apart”/”Part of me died”.
Pierwsza część to moim zdaniem najlepsza piosenka tego roku. Niezwykłe
pianinko wraz gitarą i ten niesamowity tekst, będący swoistą radą ojca
dla syna, który boi się o miłość. Co robić? Czekać na nią, aż przyjdzie.
Niezwykle przeszywająca gitara, aż szkoda, że nie rozwija się tak jak
na przykład w „Comfortably numb”, ale i bez tego jest naprawdę wybitnie.
„Oceans apart” to króciutki utwór o stracie, która jednak jako
niewypowiedziana słowami miłość na zawsze pozostaje w sercu. No i
ostatni: „Part of me died” to powrót do motywu z “Wait for her”,
zawierający swoiste memento: „byłoby lepiej umrzeć w jej ramionach, niż
całe życie trwać w żalu”.
Wybitny Artysta, wybitna muzyka. Warto przesłuchać ten album
kilkukrotnie, ponieważ za każdym razem zyskuje on coś nowego. Jedno jest
pewne: Roger Waters absolutnie nie stracił nic ze swojego ciętego
języka muzycznego publicysty. Wciąż jest do bólu szczery, a jego teksty
są wciąż odpowiednio celne. Ale co najważniejsze – swoją złość i
frustrację potrafi ubrać w przepiękną, wielowymiarową muzykę. Nie bez
powodu jest to także płyta na wskroś floydowska – Waters nie musi
kombinować i tylko potwierdza, że nawet nagrywając pod własnym
nazwiskiem już na zawsze będzie częścią muzycznego i literackiego
dziedzictwa, któremu na imię Pink Floyd.
9/10
Mariusz Fabin