1. Dualmind – 02:55
2. Every Storm – 02:57
3. Plague – 03:14
4. The Fallen – 05:49
5. Wheel of Life – 03:55
6. Flames of Truth – 03:00
7. Deathronement – 02:57
8. Wolfpack – 03:31
9. Icaros – 03:34
10. Mercenary’s Fate – 03:11
11. The Passenger – 04:27
Rok wydania: 2019
Wydanie własne
https://www.warbell.pl
Ostatnio jakoś zdecydowanie lepiej od pisania recenzji idzie mi
przeprowadzanie i edytorstwo wywiadów. Wiem nawet czemu tak jest. Na
scenie metalowej, szczególnie krajowej, po prostu od dłuższego czasu nie
dzieje się nic ciekawego. Owszem, nowe zespoły wyrastają jak grzyby po
deszczu, ale albo są to zupełnie nijakie twory sezonowe, albo takie,
których rozpaczliwe poszukiwania złotego środka zradzają jedynie zbiory
przekombinowanych kakofonii, albo w końcu takie, których członkowie
przyjmują taktykę zwrócenia na siebie uwagi szokującym wizerunkiem,
jednocześnie prezentując twórczość jeszcze bardziej beznadziejną od
reprezentantów dwóch poprzednich grup.
Wielokrotnie na tych łamach recenzowałem płyty zespołów, które
określałem mianem przysłowiowego „światełka w tunelu”. Były to zazwyczaj
kapele pop rockowe lub w skrajnych przypadkach hard rockowe, imponujące
mi umiejętnością odpowiedniego wyważenia proporcji pomiędzy
przebojowością a gitarowym autentyzmem. Jeszcze niespełna półtora roku
temu w życiu bym nie pomyślał, że będę w stanie całkowicie szczerze
przedstawić w pozytywnym świetle jakiś młody, rodzimy zespół wykonujący
metal ekstremalny. No bo czym tacy młodzi adepci brzmień z piekła rodem
mogą imponować? Kolejnymi nieudolnymi próbami utrzymania równego tempa
przy blastach bez użycia clicka? Milion razy maglowanymi pojedynkami
gitarzystów na „kto szybciej, kto gęściej”? A może zabójczymi dla
przepony (żeby wokaliści tych wszystkich „hord” jeszcze potrafili
odpowiednio nią operować) złowrogimi… no właśnie czym? Pomrukami?
Okrzykami? Nie wiem nawet jak te odgłosy nazwać, w każdym razie growling
to to na pewno nie jest. I nagle, dokładnie bodajże w listopadzie 2017
roku, wpadł mi w ręce, a dokładniej kilka pochodzących z niego utworów
wyświetliło mi się w propozycjach na YouTube, album „Havoc”
jeleniogórskiej formacji Warbell. Przesłuchałem i stwierdziłem, że
całkiem to nawet znośne. Gitary surowe i agresywne, ale czytelne. Bas
grający w wielu miejscach swoje oddzielne linie, nie tylko podbicia.
Perkusja może nie jak u Paula Mazurkiewicza czy innego Sandovala, ale
słychać, że facet wie co gra i starannie przygotował aranże swoich
partii przed ich zarejestrowaniem. Jednak moją szczególną uwagę zwrócił
wokal. Co prawda większości słów, jak to w death metalu, i tak nie dało
się zrozumieć od razu po pierwszym przesłuchaniu, a nawet po kolejnych, z
większą dozą uwagi skierowaną na warstwę liryczną nie obyło się bez
przestudiowania tekstu linijka po linijce. Mimo to pomyślałem: „Ten głos
się wyróżnia. Słychać, że podczas nagrań facet był skupiony w równym
stopniu na tym co ma wywrzeszczeć oraz na odpowiedniej artykulacji
tychże wrzasków.”
Naturalnym następstwem była chęć wyszukania jakiś nagrań na żywo we w
miarę porządnej jakości, żeby się upewnić że nie ma tu nigdzie żadnej
studyjnej ściemy. Po wpisaniu do wyszukiwarki frazy „Warbell live”
pierwszy na liście wyskoczył mi wykon utworu tytułowego ze wspomnianego
debiutu kapeli, z koncertu na wałbrzyskim festiwalu Metal Mine.
Kliknąłem i od razu szok. Na froncie sceny zamiast bladego, posępnego
młodzieńca w typie Nathana Explosion zobaczyłem jak anioł piękną
rudowłosą dziewczynę. Już zbierałem szczękę z ziemi, ale gdy zaczęła
śpiewać, tym samym zabójczym growlem co w nagraniach studyjnych, moje
oczy wybałuszyły się mimo woli, a przetłuszczona czupryna stanęła dęba.
Wiadomo, że pierwiastek żeński ma swoją mocną reprezentację w metalowym
półświatku. U Karoliny z Warbell najbardziej zachwyciło mnie to, że
dopóki słuchałem jej wokalu nie wiedząc, że to śpiewa dziewczyna, sam
bym na to nie wpadł. Nawet u Alissy White-Gluz czy rozchwytywanej
ostatnio Tatiany Shmailyuk na pierwszy rzut ucha słychać, że mamy do
czynienia z kobietą, a nie mężczyzną. Rok później wybrałem się na
koncert kapeli na pierwszym Pol’and’Rock Festival (oczywiście chodzi mi o
pierwszą edycję Przystanku Woodstock pod nową nazwą) i chłonąłem set
jeleniogórskiej ekipy niczym teatralny spektakl. W tych dniach na rynek
wchodzi drugi pełnowymiarowy album grupy zatytułowany „Plague”.
W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki, nowej płyty Warbell nie
rozpoczyna instrumentalna introdukcja wprowadzająca w klimat całości.
Nie ma tu nawet choćby krótkiego, narastającego wstępu, typowego zarówno
dla death metalu, jak również jego melodyjnych odmian, pomiędzy którymi
porusza się ten zespół. Karolina z kolegami od razu atakują słuchacza
pierwszymi riffami promującego całość, wraz z towarzyszącym, kapitalnym
teledyskiem, utworu „Dualmind”. Od razu wiadomo, że muzycy nie
zamierzają brać jeńców. Nie mogę się już doczekać kiedy na nadchodzących
jesiennych koncertach będę mógł wraz z liderką Warbell wykrzyczeć
padające w refrenie tego numeru „Run! Run!”. W drugim w kolejności
numerze na płycie, „Every Storm”, podobają mi się te momenty, w których
wiosła robią pauzy, a głos Karoliny zostaje sam z pobrzmiewającym gdzieś
w oddali klawiszowym tłem i gęstym szumem crasha. Następnie pojawia się
pełen zmian tempa numer tytułowy. Tutaj oprócz klawiszy spory udział w
tworzeniu klimatu tła mają również gitary. Najlepiej słyszalne jest to w
mostku po pierwszym refrenie, kiedy to w prawym kanale słyszymy długie,
wybrzmiewające nuty pasażu jednej gitary, podczas gdy druga nadal pędzi
z głównym riffem. W warstwie lirycznej odpowiednią robotę robią męskie
partie mówione maksymalnie podkreślające wydźwięk tekstu utworu,
opowiadającego o słynnej XIV-wiecznej pandemii dżumy, znanej na kartach
historii jako „czarna śmierć”. Tak się składa, że w tym roku przypada
dokładnie 666. rocznica ustania tejże plagi, co zostało upamiętnione
stosowną notką w książeczce albumu.
Wspomniałem, że na początku płyty nie pojawia się żadne, typowe dla
melodyjnego death metalu narastające intro zwiastujące to, co się będzie
działo dalej. Jednak grupa nie zrezygnowała z tego zabiegu całkowicie.
Czwarty w kolejności „The Fallen” rozpoczyna się właśnie takim
klimatycznym wstępem. A dalej jest już tylko lepiej. Znowu mamy
niespodziewane zmiany tempa i techniczne riffowanie. W tym kawałku
zaskakuje różnorodność partii wokalnych. Oprócz growli i spokenów mamy
także nadający fajny efekt kontrastu czysty śpiew Karoliny, którego
obecność sprawia, że znów powraca u mnie wyżej opisane uczucie
niedowierzania, że takie niskie, brzmiące autentycznie „męsko” growle
mogą być emitowane przez dziewczynę. Z kolei w „Wheel of Life”
najbardziej podoba mi się warstwa instrumentalna, a dokładnie moment, w
którym zaczyna się solówka. W pewnej chwili wszystkie instrumenty grają
unisono w różnych oktawach, co w połączeniu z odpowiednio dopasowaną
podwójną stopą daje istny efekt muzycznego karabinu maszynowego.
Równo trzyminutowy „Flames of Truth”, podobnie jak „Dualmind”, od razu
startuje z agresywną łupanką, ale w przeciwieństwie do tamtego utworu
nie wyhamowuje ani na chwilę. Pojawiają się tu blasty, ale w
odpowiednich ilościach i we właściwych miejscach. Z kolei w
„Deathronement”, słyszymy inny, również nienadużyty standard, jeżeli
chodzi o death metalową perkusję, czyli tandem podwójnej stopy i ride’a
okraszony nabijaniem kolejnych taktów na werblu. Większość młodych
bębniarzy parających się tym gatunkiem muzyki chciało by po prostu
ponapierdalać jak najszybciej się tylko da. W grze perkusisty Warbell,
Rafała, słychać, że jest on już w pełni (dosłownie i w przenośni)
otrzaskany ze swoim instrumentem i wie jak zaaranżować baniaki, żeby nie
przyprawiały słuchacza o ból uszu i myśl o tym, żeby płyta się jak
najszybciej skończyła. Swoim kunsztem nie odstaje także basista, Bloody,
który szaleje na początku „Wolfpack”, by zgrabnie ustąpić miejsca
potężnej ścianie gitar. „Icaros” to natomiast najlepszy riff na całej
płycie, świetnie wykorzystujący technikę downpickingu. W tym numerze
wraca także czysty śpiew rudowłosej Pani frontwoman. „Mercenary’s Fate”
jednoznacznie (ale nie nachalnie) kojarzy mi się z twórczością Parkway
Drive. Utwór Warbell można śmiało wrzucić na playlistę pomiędzy
najlepsze dokonania australijskiej formacji w rodzaju „Idols and
Anchors” czy „Home Is for the Heartless”. „Plague” wieńczy ciężki walec
„The Passenger”, na początku którego grupa dodała ładnie wkomponowującą
się w całość partię gitary akustycznej.
Muzycy Wojennego Dzwonu odwalili na swoim drugim długograju kawał dobrej
roboty. Nie trzeba znać dokładnej historii zespołu (choć ja akurat
zainteresowałem się tematem i wierzcie mi, droga do tej płyty nie była
usłana różami), żeby zaobserwować naturalną ewolucję jego brzmienia i
samemu się domyślić ile ciężkiej pracy było potrzeba aby uczynić
„Plague” tak genialnym, jakim jest. Co więcej, w książeczce dokładnie
wyszczególniono, co jest tu czyją zasługą, a nawet więcej: nazwisko
byłego gitarzysty zostało zapisane czcionką tej samej wielkości co
personalia obecnego składu. Wielu wielkich artystów, którzy rozstawali
się ze sobą w nieprzyjaźni, a nawet i polubownie, nie byłoby stać na
taki gest uznania wysiłku byłego współpracownika. Warbell – pełen
szacun.
9/10
Patryk Pawelec