1. Nail On The Head
2. I Can See You
3. Into The Wild
4. Money Talk
5. I’m Ready
6. Trail Of Diamonds
7. Southern Star
8. Believe
9. Lost
10. T-Bird Angel
11. Kiss Of Freedom
Rok wydania: 2011
Wydawca: Frontiers Records
To
już 23 studyjny album niestrudzonych weteranów z Uriah Heep. Co prawda z
oryginalnego składu ostał się jedynie gitarzysta Mick Box, ale
wokalista Bernie Shaw i klawiszowiec Phil Lanzon są w tej kapeli już od
25 lat (czyli prawie 4 razy dłużej niż David Byron), basista Trevor
Bolder ma jeszcze bogatszy staż i tylko Russell Gilbrook, który w 2007
roku zastąpił za bębnami borykającego się z problemami zdrowotnymi Lee
Kerslake’a może „robić” w tym towarzystwie za nowicjusza. Patrząc na długą i zawiłą karierę Brytyjczyków nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ponad cztery dekady wstecz panowie trafili bezbłędnie z nazwą. Grupa – niczym bohater powieści Dickensa – nie miała tej „iskry bożej”, jakiegoś błysku (pomijam „Lady In Black”, „July Morning” i niemal cały krążek „Demons & Wizards”), które cechowały dajmy na to dzieła Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple (do których najczęściej porównywano „Jurajkę”) – za to dzięki uporowi i mozolnej pracy – udało jej się wspiąć na wyżyny popularności. Upadek – podobnie jak powieściowego Uriaha Heepa – był jednak szybki i bolesny. Jeszcze w najlepszym składzie zespołowi przytrafiały się ewidentne wpadki, słabiutkie płyty, a nad ich dokonaniami w drugiej połowie lat siedemdziesiątych oraz w następnej dekadzie lepiej spuścić zasłonę milczenia… I oto nagle stał się cud. W połowie lat dziewięćdziesiątych w Uriah Heep jakby wstąpił nowy duch. Zespół przygotował trzy solidne płyty studyjne, znalazł sobie wygodną niszę, do dziś z powodzeniem koncertuje po świecie (rocznie daje nawet 250 występów w różnych częściach świata). Hmmm, miało być o „Into The Wild”, a wyszedł nieco przydługawy wstęp z historycznymi dygresjami. Może dlatego, że… właściwie nie ma się nad czym rozpisywać w przypadku tego albumu. Nie dlatego, że jest zły. Nie… Po prostu jest do bólu rzetelny (aż korci mnie napisać: rzemieślniczy) i przewidywalny. Podoba mi się brzmienie „Into The Wild”: szlachetne i klasyczne, ale kompozycyjnych wzlotów na miarę tych z lat siedemdziesiątych trzeba by tu szukać ze świecą. Może „Trail of Diamonds” oraz „Southern Star” wystają ponad solidną średnią. Można też wyróżnić utwór tytułowy z fajnym klawiszowym wstępem. Po kilku przesłuchaniach można się nawet z tą płytą zaprzyjaźnić. Dobrze, że przygotowali taki materiał, a nie koszmarek w stylu „Fallen Angel”… 7/10 Robert Dłucik |