1. Tongue Reaper
2. Make the Move
3. Keeper of My Soul
4. In the Heat of the Night
5. Raise the Game
6. Blood on Fire
7. Rising High
8. Hungry and Angry
9. One Heart One Soul
10. A Bite of Evil
11. Eraser
12. Rose in the Desert
13. The Way
Rok Wydania: 2018
Wydawca: AFM Records
http://www.udo-online.com
Gdy ukazuje się nowy krążek jakiejś ważnej kapeli, zawsze czekam na
odpowiedź ze strony muzyka, który miał swój znaczny udział w jej
działalności. Przykładem tutaj mogą być takie zespoły jak Deep
Purple-Blackmore’s Night/Rainbow, panowie David Gilmour i Roger Waters
czy grupa Rage i Victor Smolski. A także Accept i jego były wokalista,
Udo Dirkschneider. I o ile Accept złapał drugi, a nawet trzeci już
oddech i udanie kroczy przez metalową scenę, o tyle forma grupy U.D.O.
była dla mnie zagadką, tym bardziej, że jej skład w ostatnim czasie się
zmienił. Za perkusją Francesco Jovino zastąpił syn lidera grupy, Sven
Dirkschneider (co siłą rzeczy zmusza do baczniejszego wsłuchania się w
grę), zaś z dwójki gitarzystów ostał się tylko Andrey Smirnov. Sekcję
rytmiczną na gitarze basowej uzupełnia podobnie jak poprzednim krążku
Fitty Wienhold.
Kujemy więc żelazo póki gorące i wjeżdżamy do „Fabryki stali”.
Na start mamy „Tongue reaper”. Od pierwszych sekund nie ma tu mowy o
taryfie ulgowej. Jest porządny metalowy hymn, a później już pędzimy w
nieznane. Szybkie mocne tempo nie opuszcza słuchacza do samego końca.
Sam Udo brzmi tu bardzo dobrze. Jego chropowaty, gardłowy głos dobrze
współgra z szybkimi riffami Smirnova, którego gitara aż prowokuje do
chóralnego zaśpiewu. Bardzo ciekawie się zapowiada ten krążek,
przekonajmy się zatem, co nas czeka dalej.
Dwójka to „Make the move”, czyli niemalże kopia „Living for tonite”
Acceptu. Czyżby Udo trochę zatęsknił do swej macierzystej formacji?
Miło, że się od niej nie odcina. Na szczęście do klasycznego kawałka
zbliżony jest tylko główny riff, a Andrey robi wszystko, by ten numer
urozmaicić poprzez najróżniejsze techniczne sztuczki. I trzeba przyznać,
że robi to z gracją. Warto zaznaczyć, że niezwykle motorycznie wypada
tu sekcja rytmiczna Svena i Fitty’ego. Jest krocząco i wdeptuje w
ziemię.
Numer trzy to jeden z moich ulubionych na tym krążku. „Keeper of my
soul” odpala bombę za pomocą efektu gitary, która brzmi trochę niczym
indyjski sitar. Później już jest moc perkusji, ciężkiego riffu, i gitary
akustycznej/banjo w tle. Natomiast refren jest jednym z najlepszych,
jakie słyszałem w tym roku. Prosta melodia, ale jakże groźnie
zaśpiewana, i do tego ten chórek. Jednak największą petardą numeru jest
nie tyle kapitalna gra Svena na perkusji i śpiew jego ojca, lecz
nakładanie się na siebie poszczególnych partii gitar, które gra jeden
gitarzysta. Całość kończy akustyczna wstawka, która chyba w sposób
zamierzony pozostawia lekki niedosyt.
„In the heat of the night” ma riff, który kojarzy się z krajanami Udo –
Scorpionsami. Ależ tu tajemniczo brzmi wokalista – bardzo przemyślanym i
trafionym pomysłem jest tu zdublowanie wokalu, gdzie lider śpiewa
zarówno czystym głosem, jak i tym drapieżnym, gardłowym. W samym numerze
niewiele się dzieje, ale jest w nim coś takiego, że on w sposób
naturalny sobie płynie i hipnotyzuje. Może to przez melodię, a może
przez znów bardzo dobrą grę gitary. Niemałym zaskoczeniem jest
zakończenie utworu, które brzmi… jakby w studiu pojawił się Ritchie
Blackmore i dołożył krótką przekładankę na akustycznej gitarze.
Kolejny numer, „Raise the game” nie pozostawia już wątpliwości z czym i
kim mamy do czynienia. Znów kapitalna gra Svena i Andreya. W tym kawałku
Udo już jedzie po całości i wypruwa z siebie wszystko co ma w swoim
głosie najlepsze. Od spokojnej melorecytacji po jego charakterystyczne
charczenie. Niezwykle orientalnie robi się na mostku tuż przed solówką,
dzięki czemu możemy się przekonać o bardzo dobrych umiejętnościach
gitarzysty. Na koniec mamy jeszcze zwiększenie ciężaru riffu, który
praktycznie cały czas wgniata nie pozostawiając nic ze słuchacza.
Pierwsza połowę albumu zamyka „Blood on fire”. Jeśli ktoś myśli, że
któryś z tych czterech panów da chwilę na wytchnienie, to się grubo
myli. Jest tu znów bardzo ciężki riff, zaś w zwrotce niesamowicie celnie
z basu strzela Fitty. Niestety w tym numerze natrafiam na mały zgrzyt. A
jest nim lekko fałszujący riff podczas refrenu. Coś mi w nim nie gra,
tak jakby coś do niego nie pasowało. A może tak miało być… Jest tu także
„acceptowa” niespodzianka w postaci fragmentu pewnego klasycznego
utworu – nie podam tytułu „cytatu”, żeby nie psuć innym zabawy. Tak czy
inaczej wypada to wybornie, także w zestawieniu ze zbliżającą się po
niej solówką.
Drugą połówkę otwiera „Rising high”. Niestety ten numer jak i następny
(„Hungry and angry”) to dwa najsłabsze kawałki na płycie. W pierwszym
mamy powermetalowa jazdę bez trzymanki: jest szybko i wściekle, lecz
niestety nic z tego nie wynika (poza oczywistością w postaci dobrej gry
Andreya). Drugi to coś pomiędzy „Turbo loverem” a dowolnym kawałkiem
AC/DC – niezbyt specjalne, również w warstwie tekstowej.
Szybko więc pora zająć się tym, co naprawdę jest ważne w muzyce
metalowej. A więc „One heart, one soul” (numer promujący album). Na
szczęście tutaj ponownie mamy zwyżkę formy. Jest rytmicznie, słychać
bardzo dobrze dudniący, kroczący bas, no i refren w postaci metalowego
hymnu. Solówka trochę kojarzy się z tymi, które towarzyszyły Dio w
latach 80. Zresztą bardzo dobrej gitarowej gry jest tu bardzo dużo, a w
tym kawałku każdy znajdzie coś dla siebie. Poza tym to absolutnie
koncertowy kawałek.
Dziesiątka na liście utworów należy do „A bite of evil”. Rozpoczyna go
świetny bas oraz demoniczny śmiech wokalisty. Później jest jeszcze
ciekawiej – przez chwilę Udo śpiewa czystym głosem, a później już daje z
siebie wszystko. I ponownie praca gitary kojarzy się z priestami, tym
razem z okresu albumu „Angel of retribution”. Również Sven ma tu wiele
do zademonstrowania. Jest motorycznie, mięsiście i klasycznie metalowo.
Mila dla ucha także jest solówka Andreya, która pomiędzy ozdobnikami
powtarza linię melodyczną wokalu. Robi to w sposób niezwykle
intrygujący.
Dalej mamy „Eraser”: jeszcze jedną gonitwę w postaci szybkiego rytmu
perkusji. Tu na szczęście cały kawałek w ryzach trzyma gitarzysta i to
do reszty panów należy wyzwanie, by się z nim nie rozminąć, bowiem co
rusz strzela on technicznymi umiejętnościami, tak jak zresztą i szybkimi
riffami. Sam ustawia sobie niezwykle wysoko poprzeczkę której nie
strąca nawet podczas szybkiej solówki. Warta uznania jest też tu gra
perkusji, która nadąża za gitarą i robi z tego numeru niezły „stalowy”
kąsek.
Przedostatni na płycie „Rose in the desert” to jeszcze jeden bardzo
dobry numer. Znów świetna gitara, która spomiędzy brzmień elektrycznych
wydobywa także gitarę akustyczną. Lecz nie gra sobie ona ot tak, jest
ona towarzyszem wokalisty, który także i tu brzmi znakomicie, choć nieco
inaczej – w sposób bardziej stonowany. Sven tu gra co prawda
oszczędnie, ale w tym przypadku ciężar gatunkowy jest położony zarówno
na melodii jak i bardzo dobrej gitarze. Niestety, z dobrymi utworami
jest tak, że zanim się na dobre zaczną, to błyskawicznie się kończą. Tak
jest i w tym przypadku. Pozostaje jedynie nadzieja, że na koncertach
zostanie on wydłużony o lepszą solówkę.
A tymczasem przechodzimy do ostatniego numeru: „The way”, jedyna na
krążku ballada. Gitara akustyczna, która mówi „do widzenia”. Sam tekst
to refleksje Udo na temat tego, dlaczego i poc wciąż gra. Niezwykle
prawdziwie i przejmująco brzmią słowa refrenu „mój glos się starzeje,
lecz umysł wciąż jest młody..”. Doskonałe zakończenie tego albumu.
Chwila ciszy po burzy dźwięków.
„Rise of chaos” Acceptu ma bardzo dobrą konkurencję w postaci
„Steelfactory” U.D.O. Jest ciężko, metalowo i prawdziwie. Na uwagę
zasługują bardzo dobre partie gitary oraz melodie. No i jeszcze jedno:
metalowe geny się nie zmarnowały – młody Dirkschneider na bębnach nie
jest tylko „synem swojego ojca”, ale i nadzieją, że (cytując Dio) „metal
will never die”.
8,5/10
Mariusz Fabin