TURILLI, LUCA – 1999 – King Of The Nordic Twilight

1. To Magic Horizons 01:21
2. Black Dragon 05:04
3. Legend of Steel 05:21
4. Lord of the Winter Snow 06:06
5. Princess Aurora 03:47
6. The Ancient Forest of Elves 04:44
7. Throne of Ice 01:51
8. Where Heroes Lie 04:25
9. Warrior’s Pride 03:47
10. King of the Nordic Twilight 11:38


Rok wydania: 1999
Wydawca: Limb Music Products


Już po wydaniu dwóch albumów studyjnych z Rhapsody, Luca Turilli postanowił odpocząć od kolegów z zespołu i wydać płytę pod szyldem własnego nazwiska. Jako ówczesny fan zespołu pamiętam, że zapowiedziom towarzyszyło oczekiwanie z nadziejami. W końcu gitarzysta wydawał się wnosić elementy neoklasycznego grania, toteż rozbrat z kolegą Staropolim mógł sugerować odarcie nowej muzyki z orkiestracji. Poza tym osoba Fabia Lione, która pojawiała się wcześniej i później w przeróżnych grupach i projektach mogła fanów nieco znużyć…

I co ciekawe pierwsza płyta Turilliiego klimatycznie nie odbiegała od muzyki jego macierzystej kapeli. Po pierwsze zatrudniono za mikrofon Olafa Hayera, znanego później z Dionysus. Za bębnami zasiadł mutiinstrumentalista Robert Rizzo, ale skład uzupełniał producencki duet Sascha Paeth i Miro… To ostatnie powinno dobitnie wytłumaczyć brak stylistycznych różnic. Faktem jest natomiast, że „King of the nordic twilight”, był świeżym powiewem w gatunku. Konglomerat włosko / niemiecko / skandynawski oferował muzykę w dalszym ciągu opierającą się na miksie symfoniki i neoklasyki oraz oczywiście estetyki powermetalowej, ale wszystko składało się w swoistą bryzę. Klimaty fantasy w tekstach, pojawiające się soprany nawet jako wokale prowadzące no i oczywiście kilkunastominutowy utwór tytułowy zamykający album wpisywały się w schemat. Ale nie dość że kompletnie nie można było rozpatrywać tego w kategorii zarzutu, to jeszcze spełniało oczekiwania fanów… a do tego było pewną odmianą, bo płytą wydaną na luzie, może i z oczekiwaniami, ale bez napinki. Mimo że formuła Rhapsody po dwóch wyśmienitych krążkach nie zdążyła się znużyć. Album rozbrajał szczerymi eksploracjami konwencji. Bez zażenowania, muzykę symfoniczną i powerową składano w hymny o elfach i smokach… a na sympatyków wcześniejszej kariery Luci to zadziałało! W czasach kaset magnetofonowych niebagatelnym faktem było to iż stronę „B” rozpoczynał jeden z bardziej nośnych kawałków albumu. Także mieliśmy niebanalne intro, następnie mocna uderzenie, genialny otwieracz drugiej strony – trochę uspokojenia i ambitną suitę na koniec – konstrukcyjny i klimatyczny majstersztyk.

Pierwsza płyta Turilli’ego jest do dziś w oczach fanów jedną z ulubionych produkcji w jego karierze. Kolejne solowe produkcje już tak nie porywały. Dopiero ponowny – i póki co ostateczny rozbrat z Rhapsody (of Fire), odkrył w Luce pokłady nieprawdopodobnej kreatywności i ponownie album zarejestrowany pod nowym szyldem mógł nie tylko konkurować ale też wychodzić zwycięsko z konfrontacji z płytami zespołu Alexa Staropoli.

10/10

Piotr Spyra


Dodaj komentarz