TOWNSEND, DEVIN – 2009 – Ki

1. A Monday (1:42)
2. Coast (4:35)
3. Disruptr (5:49)
4. Gato (5:23)
5. Terminal (6:58)
6. Heaven Send (8:54)
7. Ain’t Never Gonna Win… (3:17)
8. Winter (4:47)
9. Trainfire (5:58)
10. Lady Helen (6:05)
11. Ki (7:20)
12. Quiet Riot (3:02)
13. Demon League (2:54)

Rok Wydania: 2009
Wydawca: Inside Out


Minęło już ładnych kilkanaście lat od kiedy Devin Townsend zdecydował się na karierę solową. Mając za sobą doświadczenia w niemalże skrajnych rejonach heavy metalu podążył drogą, której charakterystyka nie okazała się zdradą gatunku, jednakże im dalej, tym z wąskiej hałaśliwej ścieżyny, artysta wkracza na coraz bardziej szerokopasmowe i wielokierunkowe arterie o przeróżnych natężeniach, wypełnieniach i kolorytach. Gdy pierwsze wydawnictwa atakowały wyłącznie ścianą dźwieków, charakterystycznym miksem gitarowo-klawiszowym okraszonym diabelskim wokalem i kupowały wytrwałych amatorów ostrego grania, tak ostatnie płyty przynoszą coraz więcej elementów gry uporządkowanej, przemyślanej, wręcz wyrafinowanej. To co przez lata było znakiem rozpoznawczym Devina przekształca się w coś równie unikalnego, ale zdecydowanie bardziej otwartego i wchłaniającego. Z wielkim zainteresowaniem oczekiwałem na najnowszy album KI. Pytanie było proste, czy będzie to Devi(l)n ten drapieżny, eksperymentalny, czy też stonowany, progresywny, a może coś zupełnie wyjątkowego.

A Monday otwierający płytę to miniatura wypełniona dźwiękami gitary, tymi jedynymi w swoim rodzaju, nie dającymi żadnych wątpliwości kto wkracza na scenę. Spokojny początek oznaczał zwykle u Townsenda zaproszenie do hiper mocnego uderzenia, tymczasem Coast pozostaje z dala od niego i na wyrównanej, niemal monotonnej linii melodycznej ukazuje potężne możliwości aranżacyjne kopmozytora.
Zwolennicy Devina jak za dawnych lat dostają to co lubią w kolejnych nagraniach Disruptr i Gato. Ostre, ciężkie gitarowe riffy, dużo muzycznej dramaturgii i mocy natężenia dźwięku. Zaskoczeniem jest pojawienie się żeńskiego wokalu, który znakomicie wypełnia przestrzeń zagospodarowaną słusznie przez samego autora płyty.
Kiedy Terminal przerywa znowu ten typowy klimat oferując prawie siedem minut kontrastowo ładnej muzyki do słuchacza zaczyna docierać, że z tą szalenie wymagająca płytą zmierzyć się przyjdzie niełatwo. I super. Przecież to właśnie lubimy!
Kolejne nagrania tylko podtrzymują tezę, że mamy do czynienia z dziełem nietuzinkowym.
Z jednej strony Heaven Send najpierw przyczajony, by później zaatakować z impetem i dostarczyć nieziemskiej solówki gitarowej.
Z drugiej zaś wyciszający, instrumentalny Ain’t Never Gonna Win, piękne ballady Winter i Lady Helen, melodyjny Quiet Riot.
Do tego wszystkiego Trainfire. Ta ciuchcia jedzie naprawdę bez trzymanki. Czego tu nie ma. Rock-and-roll w iście preslejowskim wydaniu na pokładzie ciężkiego metalowego, rozpędzającego się parowozu z anielskim głosem maszynisty i jego asystentki. Frank Zappa dzisiejszych czasów!
Pozostał jeszcze tytułowy Ki. Niesamowity. Kiedy dobiega końca trzecia minuta plum-plum-grania nagle… nie, nie będę zdradzał. To trzeba posłuchać.

Devin Townsend okazał się kolejny raz nieobliczalny. Zaproponował wariant trudny do przewidzenia. Wariant muzyki przebogatej, nieszablonowej, odważnej i wciągającej. Stał się na scenie muzycznej postacią tyle kontrowersyjną co wybitną. Płyta Ki ukazuje jego niezwykły, wciąż nieodkryty talent, który z pewnością doceni również wielu z jego dotychczasowych oponentów. Dobrze, że scena rockowa gości jeszcze takich muzyków i taką myzykę.


8/10

Krzysiek Pękala

Dodaj komentarz