1.As The World Burns
2.Black Widow Angel
3.Book Of Shadows
4.Crying Wolf
5.Damned By You
6.No Shame At All
7.Nowhere To Fly
8.Passion Killer
9.Run Like The Devil
10.This Is Your Damnation
11.Thorns
Rok wydania: 2022
Wydawca: Battlegod Productions
Tony Martin kojarzony jest głównie z grupą Black Sabbath. Celowo użyłem określenia „kojarzony”, gdyż słowo „znany” byłoby jednak lekką przesadą. Tony miał trochę pecha. Pojawił się w składzie zespołu w połowie lat 80-tych ubiegłego wieku. W tym okresie pionierzy metalu zaliczyli spory spadek popularności i wypadli z pierwszej ligi gwiazd ciężkiego grania. Wokalista zarejestrował wprawdzie z ekipą Tony’ego Iommiego kilka naprawdę udanych płyt („Headless Cross”, „Tyr” i „Cross Purposes”), nigdy jednak nie udało mu się wyjść z cienia swych wielkich poprzedników – Ozzy’ego Osbourne i Ronniego Jamesa Dio. Co więcej, management Black Sabbath od lat celowo pomija jego dorobek artystyczny. Na próżno szukać wznowień nagranych z jego udziałem albumów. W notkach biograficznych też traktuje się jego epokę po macoszemu. Mimo wszystko wśród sympatyków legendy metalu nie brakuje zwolenników charakterystycznej maniery głosowej Tony’ego. Do nich przede wszystkim powinna trafić najnowsza, długo wyczekiwana produkcja naszego bohatera.
Co ciekawe, jest to dopiero trzeci w pełni solowy album Martina. Po drodze wokalista zaliczył ogromną ilość występów gościnnych oraz kilka projektów pobocznych, z których najbardziej godne przypomnienia są nazwy The Cage, Forcefield, Empire i Giuntini Project. W każdej z tych grup Tony Martin wykonywał muzykę mniej lub bardziej otwarcie odwołującą się do brzmień, które stały się jego udziałem pod szyldem legendarnej formacji z Birmingham. Jedynie jego pierwszy autorski krążek, wydany w 1992 roku „Back Where I Belong” miał być próbą oderwania się od sabbathowej stylistyki. Przynosił muzykę lżejszą, pop-rockową, mającą aspiracje do list przebojów. Najwyraźniej pomysł ten nie przyniósł spodziewanego rezultatu i już na kolejnej solowej płycie „Scream” (2005 rok) Tony bezceremonialnie dostarczył swym fanom produkt mający prognozować dalsze kroki na muzycznej ścieżce Black Sabbath. Takie swoiste „co by było” gdyby mister Ozzy nie zdecydował się powrócić do zespołu. Historia potoczyła się jednak inaczej. Ozzy powrócił i nigdy już nie dowiemy się, co jeszcze byliby w stanie napisać razem panowie Iommi i Martin.
Jak zatem sprawa ma się z najnowszym solowym dziełem Tony’ego? Tutaj już odpowiedź nie jest jednoznaczna. Z jednej strony otrzymujemy album wypełniony w większości kompozycjami przypominającymi jego najbardziej znany okres twórczy. Z drugiej natomiast niemłody już artysta nie boi się podejmować eksperymentów, których do tej pory skutecznie unikał. Ale po kolei.
Płytę otwiera utwór „As the world burns”. Jest ciężko, słyszymy nisko nastrojone gitary i równie nisko dudniący bas. Do tego dochodzi perkusyjna galopada na miarę wczesnej Metalliki. Tony puszcza więc oko w stronę nieco młodszych adeptów metalowego łomotu. Ale i tak na niewiele się to zda – jego charakterystyczny zaśpiew kojarzy się przecież tylko z jednym, wiadomym zespołem. Jeszcze bardziej sabbathowo brzmi następujący po nim „Black widow angel”. Numer utrzymany jest w średnim tempie i sprawia wrażenie jakby pochodził z czasów „Eternal idol”. Jedynie nisko nastrojony, klangujący chwilami bas odwołuje się do rozwiązań stosowanych we współczesnym metalu. Zwolnienia w refrenach to patent wyniesiony z gitarowej szkoły Tonny’ego Iommiego.
Trzeci w zestawie „Book of shadows” miał być pierwotnie utworem tytułowym albumu, zapowiadanego już dobre kilka lat temu. W międzyczasie Tony najwyraźniej zmienił koncepcję. Sam numer jest nośny, chwytliwy i na pewno świetnie sprawdziłby się w roli singla promującego krążek. Mocy i dostojeństwa dodają mu partie chóralne, wygenerowane zapewne komputerowo, ale zgrabności odmówić im nie można. Naprawdę zaskakująco robi się dopiero w okolicach czwartej piosenki. „Crying wolf” zbudowano na gitarach akustycznych i wpisuje się w stylistykę popularnego niegdyś nurtu „unplugged”. Również zastosowana tu rytmika jest nieoczywista, a do tego dochodzą jeszcze organy Hammonda w tle. Piosenka może budzić dalekie skojarzenie z niemiecką legendą o nazwie Scorpions, ale gdy w głośnikach zabrzmi jedyny w swym rodzaju wokal pana Martina, to już nie da się go pomylić z nikim innym.
Partia skrzypiec otwiera kolejny bardzo sabbathowy numer „Damned By You”. Również pasowałby on na przykład na płytę „Cross Purposes”. Nawet solo gitarowe skrojone jest na miarę leworęcznego mistrza riffu. Ale nie tak łatwo jest podrobić jego technikę. Szóstym kawałkiem jest „No shame at all”. Dostajemy w nim lekko bluesowe bujanie i kolejną próbę nawiązania do wspomnianej już parokrotnie stylistyki.
Ozdobą albumu jest za to urokliwa ballada „Nowhere To Fly”. Utrzymana trochę w stylu solowej twórczości nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio, czyli również w klimacie bliskim sercu każdego szanującego się fana klasycznego heavy metalu. Jest posępny riff i mocna perkusja. Wszystko na miejscu. Skoczny „Passion killer” to druga po piosence otwierającej zestaw próba przypodobania się młodszej publiczności aczkolwiek nawet tutaj odnajdziemy znajomo brzmiące patenty. I tak w zasadzie jest już do końca płyty. „Run Like The Devil” oparty jest na tempie zaczerpniętym z „Neon Knights”. Może się też podobać sympatykom wczesnego Iron Maiden.
Na koniec Tony Martin zaprasza nas do wysłuchania rozbudowanej kompozycji tytułowej. „Thorns” zaczyna się jako ckliwa ballada oparta na gitarach akustycznych, by po chwili zmienić się w ostry rockowy numer, dociążony odpowiednim przesterowanym riffem. Jedyny raz na płycie gospodarz dopuszcza do mikrofonu kogoś jeszcze. Duet wokalny Tony’ego z panią Pamelą Moore nie wyróżnia się niczym od wielu tego typu przedsięwzięć artystycznych, ale posłuchać można i na pewno wstydu autorom nie przynosi.
Album jest zwarty, trwa niespełna 49 minut, czyli idealnie wpisuje się w obecną modę na winylową długość płyt. Nie wiem czy doczekał się również takiej edycji, aczkolwiek interesująca szata graficzna książeczki towarzyszącej wydaniu CD prawdopodobnie wypadłaby równie interesująco w formacie longplaya. A jak ocenić jego wartość dźwiękową? Cóż, Tony Martin nie odkrywa tu Ameryki. Kolejny raz nagrał zbiór piosenek mających sprawić przyjemność starym fanom. Tym, którzy polubili go dawno temu za płyty stworzone z grupą Black Sabbath. Jeśli z takim właśnie założeniem sięgniemy po opisywany album – cel został osiągnięty.
7/10
Michał Kass