Time Machine – 2001/2004 – Evil

1.Gerona (Instrumental)
2.Where’s My Heaven
3.Army Of The Dead
4.Eyes Of Fire
5.Ecclesia Spiritualis (Instrumental)
6.Neghenteropia
7.Evil Lies
8.Angel Of Death
9.Hailing Souls
10.Silent Bells (Instrumental)
11.Eyes Of Fire (Deamon Mix) Bonus Track

Rok Wydania: 2001/2004
Wydawca: Limb Music/SPV



Sięgnąłem po ten album świadomy, że usłyszę na nim Pino Tozzi – wokalistę, który operując ciekawą barwą i wysoką skalą kojarzony jest przede wszystkim z Jamesem LaBrie, a którego poznałem przy okazji debiutanckiego albumu Heart of sun.
Przyznam, że wśród włoskich zespołów znajduje się kilka, które bez kozery mogę zaliczyć do moich faworytów. Z tym większą determinacją wyszukiwałem w internetowych sklepach albumu „Evil”. Udało mi się zdobyć wznowienie – bardzo schludnie wydane, z dodatkowym utworem…

Album rozpoczyna krótkie intro, o które moglibyśmy podejrzewać zespół tworzący bardziej symfoniczną odmianę metalu. Już podczas tego krótkiego wstępu słychać, ze album będzie niezwykle klarownie zmiksowany. Można też się domyślać, że to nie pierwsze tego typu smaczki na płycie. Nieco ponad 30 sekundowy wstępniak naprawdę zaostrza apetyt. Płynne przejście w „Where’s my heaven” i muzyka Time Machine zdobyła właśnie nowego fana. Świetne, melancholijne linie melodyczne, wokalizy przypominające barwą nieco Jamesa Labrie, a oprócz tego melodie zarówno pod postacią smaczków symfonicznych (przyjemne chóry), gitary brzmią soczyście i po prostu prawidłowo, ani do riffów, ani do solówek nie można mieć zastrzeżeń. Wprost przeciwnie. O ile w kolejnym utworze pozostałe instrumenty trzymają poziom, o tyle gitary wybijają się nawet ponad wrażenie, które wywarły na początku. Solówka w „Army of the dead” jest i dłuższa i bardziej skomplikowana niż w przypadku poprzedniego utworu mimo, że same melodie nie są już tak bardzo porywające. Duże brawa należą się zespołowi za rozsądne użycie elementów symfonicznych. Na przełomie wieku, symfoniczny metal był w natarciu i wiele kapel niestety potrafiło przesadzić z dawkowaniem jego proporcji. Na płycie „Evil” Włochom udało się zachować proporcje dobrego smaku między melodyjnymi powerowymi riffami, pierwiastkami progresywnymi i wspomnianymi elementami symfonicznymi. Uczciwie przyznać należy, że klawiszowiec często używa brzmień organ kościelnych, ale wpływa to pozytywnie na ogólny wyraz i klimat albumu. W kolejnym utworze „Eyes of fire” kolejna porcja zmian temp i niebagatelne solówki, nieco smaczków, od pogłosu na wokalu do pianin, a w refrenie kolejna melodia z predyspozycjami do wkręcania się w pamięć słuchaczy. Kiedy rozpoczyna się pierwszy z dwóch utworów instrumentalnych na albumie, nie wiem dlaczego, ale zaraz zaczęły kołatać mi się skojarzenia z Queensryche. Ulotne wrażenie, że taka przestrzeń, tło sekcja rytmiczna i melodie pasowałaby idealnie do ekipy Geofa Tate’a. Jest to zarazem pierwszy utwór gdzie więcej do powiedzenia miał basista. Mimo że sporo tu klimatycznych zwolnień, długość kawałka każe traktować go jako pełnoprawny utwór, nie jak przerywnik… i warto się w niego wsłuchać. Mały niedosyt pozostawia zakończenie w postaci wyciszenia… a może to niedopowiedzenie zastosowane z premedytacją?
Skojarzenia z Queensryche pojawią się jeszcze kilka razy w przypadku tego albumu. Choćby w przypadku pseudoakustycznego króciutkiego „Neghantropia”.
Bardzo ciekawy motyw pojawia się w „Evil Lies” w postaci wokaliz kobiecych. Jest to zarazem chyba najbardziej rozbudowany i zmienny utwór na krążku.
Do końca płyty króluje nastrój smutku – szczególnie w głosie Pino. Tam gdzie pozwolono na bardziej zdecydowane riffowanie, zrobiło się kilka razy ostrzej, jednak zespół mógł pokusić się o uwypuklenie kilku motywów gitarowych… kiedy współbrzmią z klawiszami, ich odbiór może być, przytłumiony ogromem wrażeń. Na koniec zostawiłem element, który mógłby być zdecydowanie bardziej zmienny i dynamiczny – mianowicie perkusja. Większość albumu rytm wydaje się dość… hmm – nieskomplikowany i jednostajny. Oczywiście są fragmenty wyjątkowe, ale wrażenie odnośnie tego instrumentu na całym albumie pozostawia mały niesmak. Przy tym za miks bębnów również należy się minusik.

Ze względu na nieskrępowane wpływy, album należy w pierwszej kolejności polecić fanom Dream Theater i Queensryche. Myślę jednak, że żaden z fanów melodyjnego poweru czy prog metalu nie powinien być tym krążkiem zawiedziony. Wpływy są w nim umiejętnie połączone z własną inwencją i dodatkowym atutem w postaci symfonicznych smaczków. Dla mnie jest to kapitalny melodyjny album z pomysłem zarówno na brzmienie, jak i na klimat.

8,5/10

Piotr Spyra

Dodaj komentarz