1. No one gets out alive
2. Rip it up
3. She likes the cocaine
4. Right from the start
5. Shakedown
6. Heartbreak hurricane
7. In another life
8. The chosen one
9. The enemy inside
10. Tumbling down
11. There’s always a lose
Rok Wydania: 2017
Wydawca: Ear Music
http://www.thunderonline.com
Historia londyńskiej grupy Thunder sięga roku 1989, lecz jego
działalność była wielokrotnie zawieszana. Muzycy co jakiś czas decydują
się znów zejść, by nagrać parę koncertów oraz kilka płyt. Co ciekawe
przez te lata niemal bez zmian pozostawał skład zespołu. I tak za
mikrofonem niezmienne stoi do dziś Danny Bowes, na gitarach grają Luke
Morley oraz Ben Matthews, za perkusją siedzi Gary James, zaś bas dzierży
stosunkowo najmłodszy członek zespołu Chris Childs. Ostatnie jak do tej
pory odwieszenie działalności grupy nastąpiło w 2011 roku, po dwóch
latach przerwy. Od tego czasu zespół nagrał dwa albumy: „Wonder days”
(2015) oraz wydany 10 lutego 2017 „Rip it up”. I to właśnie ten drugi
krążek (który zespół zdecydował się wydać w każdej możliwej formie:
począwszy od klasycznej CD, poprzez sygnowane autografami muzyków wersje
digipack, płyty winylowe, na złotej kasecie magnetofonowej skończywszy)
stanowi główny punkt programu. Naciskamy play i słuchamy.
Pierwszy utwór to „No one gets out alive”. Od razu wiemy, że jest to
dość rzetelne, rockowe granie, z ciekawym riffem. Solówka natomiast
trochę przywołuje na myśl pasaże grane przez Steve Morse’a. Całkiem
nieźle też brzmi sekcja rytmiczna, jednak można byłoby dodać do tego
numeru nieco mocy. Dużo lepiej jest w drugim z kolei, tytułowym „Rit it
up”, kawałku dla miłośników hard rockowego rockandrolla spod znaku Deep
Purple czy Status Quo. Interesująco brzmi trochę przeciągany refren.
Warto zwrócić uwagę na krótką, acz treściwą solówkę. Myślę, że numer ten
może brzmieć jeszcze lepiej w wykonaniu na żywo.
Trzecim z kolei jest „She likes the cocaine”. Od samego początku jest
smakowicie. Świetnie tłumiąca gra gitary wraz gitarą basową wiernie
oddaje klimat narkotycznych czasów epoki Dzieci Kwiatów. Zespół gra
jednak trochę jakby na pół gwizdka, jakby nie wierząc w tę kompozycję.
Natomiast za sprawą żeńskich wokaliz numer dostaje porządnego kopa. Poza
tym jest to kawałek stworzony dla coverowania – gdyby tylko ukazał się
nieco wcześniej, bez problemu poradziliby sobie z nim Joe Cocker albo
Tom Jones (na przykład na płycie „ReLoad”).
Czas na „Right from the start”. Początek trochę jak od Białego Węża, z
lekką domieszką Europe. Jednak linia melodyczna wokalu to jest to, o co
chodzi. Jest to ballada, ale jakże romantycznie grana! Delikatna gra
gitar, przeszywająca solówka na nieprzesterowanej gitarze elektrycznej…
Natomiast to, co się dzieje w końcówce, to już jest mistrzostwo – aż
szkoda, że te solówki tak szybko milkną. Ale za to taki „Shakedown” to
jeszcze jeden rockandroll, przechodzący niepostrzeżenie w rasowego hard
rocka. Danny śpiewa tu bardzo dobrze, ukazując swój warsztat od niemal
gardłowego wokalu po melodyjną zadziorność. Znów świetna kompozycja.
„Heartbreak Hurricane” otwiera ukłon w stronę floydowskiego „Shine on
your crazy diamond” połączonego ze świetnymi bębnami. Potem już jest
jeszcze ciekawiej. Znów rewelacyjny, niepowtarzalny wokal ozdobiony
kapitalną grą perkusji i gitar. W tle można też usłyszeć organy
Hammonda. Niezwykle smakowita kompozycja okraszona rewelacyjnymi
chórkami. Całość ma „to coś” i rockowy pazur, nawet pomimo
nieprzesterowanych gitar. Kolejne dobre i porządne granie. A to dopiero
połowa płyty.
„In another life” to zaskakujący numer, będący skrzyżowaniem rytmu z
„Black Velvet” Alanny Miles i riffu przypominającego „The Zoo”
Scorpionsów, ale solidnie przeprawionego zbluesowanym Thunderem, co
oczywiście ma swój niepowtarzalny klimat. Na dodatek rewelacyjnie brzmi
wokalista wraz z przygrywającym delikatnie, niemal Cohenowsko,
Hammondem. Zadbano również o „rozmowę” pomiędzy klawiszami a gitarą: ma
to wszystko smakowite brzmienie i niezwykle mocno wkręca się w umysł.
Jedna z najciekawszych kompozycji na albumie.
W czwartym od końca, „The chosen one” po krótkim intro na pianinie znów
zespól gra z pełną mocą, rockowo, ze świetnie dudniącym basem w tle oraz
kapitalną pracą perkusji. Utwór brzmi trochę jakby był napisany dla
Eltona Johna, może to efekt tego pianina i podobny styl śpiewu. Sam
kawałek posiada świetnie zagrane partie gitar, chwytliwe i zadziorne
okraszoną interesująca solówką na końcu.
„The Enemy inside” to rock trochę w stylu lat 80. XX wieku, kawałek,
który niewiele wnosi do albumu. Jest raczej hałaśliwy i bez większego
planu na całość. Można więc spokojnie przejść do przedostatniego,
„Tumbling down”. Tym razem robi się wybornie już od samego początku.
Jest to znów rockandroll, lecz z zupełnie innym pomysłem – ten numer sam
siebie napędza poprzez bardzo dobry riff i grę gitar w tle. Pomiędzy
genialną grą bębnów zostaje oddany hołd Deep Purple: ach ten mostek ze
„Space Truckin’”!. Natomiast końcówka to po raz kolejny świetne
umiejętności gitarzystów.
Ostatnim na albumie jest „There’s always a loser”, pożegnanie ze
słuchaczem w postaci utworu, który w założeniu ma być balladą. Trochę
razi w nim dziwaczne brzmienie perkusji, jakby nieodczyszczone ze
studyjnego brzmienia. Z czasem piosenka się rozkręca, jednak sam numer
raczej słaby i nie wnoszący nic nowego.
Na szczęście jednak sam album do słabych absolutnie nie należy i chyba
niepotrzebnie zdecydowano się na nieskończenie wiele jego wydań z
najróżniejszymi koncertowymi dodatkami. Premierowa muzyka zawarta na tej
płycie broni się sama. Muzyka, która ma wiele różnych większych i
mniejszych inspiracji, dla których wspólnym mianownikiem jest jedno
określenie: rzetelnie i porządnie zagrany rock.
8/10
Mariusz Fabin