THIRTY SECONDS TO MARS – 2013 – Love Lust Faith + Dreams

1. Birth
2. Conquistador
3. Up In The Air
4. City Of Angels
5. The Race
6. End Of All Days
7. Pyres Of Varanasi
8. Bright Lights
9. Do Or Die
10. Convergence
11. Northern Lights
12. Depuis Le Début

Rok wydania: 2013
Wydawca: Virgin Music
http://thirtysecondstomars.com


Wobec nowej płyty Thirty seconds to mars trudno było mieć konkretne oczekiwania. Zespół w równym stopniu mógłby kontynuować obraną drogę, jak i zaskoczyć, odkryć inne rejony, skłonić się nawet w stronę innej estetyki… i chyba nikt nie miałby im tego za złe. Wiadomo jedno… oczekiwania były wygórowane.

Słynący już przy okazji poprzednich płyt z rewelacyjnych, rozbudowanych wideoklipów zespół, tym razem zaskoczył… konstrukcją filmu. Sam klip „Up in the air” był raczej zlepkiem pomysłów, ale wywoływał szerokie spektrum wrażeń. Mamy przy tej okazji do czynienia z poruszeniem artystycznych odczuć, zachwytu… czasem może nawet obrzydzenia, zaskoczenia… Sam utwór z kolei wydawał się idealnym singlem. Osadzony gdzieś w stylistyce której można było się spodziewać, a jednocześnie czyniący pewien krok naprzód w elektroniczną przestrzeń. Zatem chwyciło… przynajmniej mnie.
Następny, opublikowany niedługo przed premierą lyric video „The Race”, był niczym screeny z National Georaphic, ale zmontowany w fascynujący sposób… również pozytywne wrażenia, muzycznie – nieco szybciej, głośniej i tym razem połączenie elektroniki z symfoniczną (powiedziałbym) przestrzenią.

W momencie w którym przejdę do opisu pełnego albumu, chciałbym wrócić do pełnego teledysku „Up in the air”, w który wpleciono fragmenty innych utworów z płyty… jako przerywniki, ale patenty te zaszczepiły się gdzieś w umyśle i sprawiają, że album wydaje się nam dość spójny… pomimo pewnych prawideł, które temu zaprzeczą.

Ja gdzieś podskórnie pragnąłem, aby zespół Thirty Seconds to Mars, rozwinął swoją stylistykę na bazie bądź co bądź rockowego instrumentarium, te jednak zostało podporządkowane klawiszowej estetyce. Mamy tu sporo plam, przestrzeni, klimatu… pianino w korelacji w dyskotekowymi wręcz bitami, przejmujące wokalizy, potężne uderzenia bębnów, wiele elementów, które właściwie mogłyby nie przystawać do siebie, ale zazębiają się tworząc niepowtarzalny klimat.
Szybrze rockowe patenty pojawiają się właściwie incydentalnie. Po wstępniaku w iście soundtrackowym potężnym stylu który łączy w sobie symfonikę, krzyki tłumu i spokojne wokalizy (patent już przez zespół sprawdzony), otrzymujemy klasyczny rockowy riff, który w utworze „Conquistador” rozpoczyna naszą właściwą przygodę z albumem. Sympatyków zespołu gustujących w rockowej estetyce nastraja ten zabieg zdecydowanie pozytywnie.

Mamy tu do czynienia zarówno ze spokojniejszymi utworami, które w pewnym momencie płynnie nabierają mocy… może nie tyle przyspieszają co instrumentalnie i wokalnie zaczynają być bardziej zaangażowane, mocniejsze głośniejsze… ale dla fanów artrockowej estetyki znajdzie się również co nieco. Prostsze, oparte na pianinie i wokalu z dziwnymi elektronicznymi, ale niezbyt ostrymi dla ucha wstawkami kawałki („End of all days””), zapadają w pamięć równie mocno co te bardziej rozbudowane. Do spokojniejszych, zaliczyłbym nieco bardziej pogodny „Bright Lights” w którym ponownie w tle pojawia się sprawdzony patent „ooo”… tym razem bez nałożonych chórów.

Jeśli rozpatrywać ilościowo, to płytę przeplatają przerywniki, których sposób rozbudowania muzycy zespołu opanowali do perfekcji… zatem motyw który zakorzeniono w głowie fana za sprawą wplecenia go do teledysku, tu urasta do utworu, który trwa trzy minuty… odbierany jest mimo to jako wstępniak, przerywnik… („Pyres of Varanasi”) i chyba tak zostanie.
I powtarzam – smaczki… ozdobniki, ich zastosowanie poraża… zawodzenia w arabskiej estetyce wieńczące wymieniony utwór, brzmią nieprawdopodobnie.

Już przy okazji poprzedniego albumu, utwory zespołu czy też ich fragmenty pojawiły się w kilku produkcjach filmowych… stawiam butelkę dobrego trunku, że tym razem ta tendencja jeszcze się pogłębi. Płyta przepełniona jest utworami, które mają soundtrackowy szlif i potencjał.
Całość z kolei w jakiś nieprawdopodobny sposób pasuje do siebie jak ulał. Kolejne utwory (a bywa że kompletnie od siebie się różniące), tworzą ciąg zdarzeń, dzięki którym możemy płytę traktować jako całość. I mimo, że niektóre patenty skróciłbym, lub zaakcentował jedynie („Convergence”), właściwie jakoś nie przeszkadzają mi.

Wywołana już przeze mnie wcześniej proporcja utworów właściwych, tych bardziej konkretnych do przerywników i klimatów, jest może i nieco przesadzona w kierunku ilościowej równowagi… a jeśli nie – to takie jest wrażenie… tylko, że jakoś mi to nie przeszkadza.
Thirty Second to Mars zawsze jawił mi się jako zespół, który takimi motywami również miał coś do przekazania. I owszem, bardziej lubię ich konkretne utwory… (ponownie użyję określenia „właściwe”), ale album stanowi monolit i być może taka konstrukcja sprawi, że wychowane na radiowych singlach pokolenie zacznie przesłuchiwać albumy w całości.
Album spełnia oczekiwania… jest wprawdzie rozwojem stylistycznie przewidywalnym, ale to chyba lepsze rozwiązanie niż poczynić dwa kroki w przód i nie zostać zrozumianym.

8,5/10

Piotr Spyra

P.S. Ja rozumiem, ukryty przekaz, artystyczną wolność i symbolikę…ale moim zdaniem okładka jest do chrzanu …


Dodaj komentarz