THERION – 2023 – Leviathan III

Ninkigal
Ruler Of Ramag
An Unsung Lament
Maleficium
Ayahuasca
Baccanale
Midsommarblot
What Was Lost Shall Be Lost No More
Duende
Nummo
Twilight Of The Gods

Rok wydania: 2023
Wydawca: Napalm Records


W recenzji dotyczącej drugiego aktu therionowej trylogii o nazwie „Leviathan” (recenzja tu do przeczytania TUTAJ) zaznaczyłem, że miałem ogromną niechęć do zapoznania się z trzecią częścią. Spowodowane to było licznymi wadami „dwójki”. Jednak minęło kilkanaście miesięcy i zacząłem się łudzić, że może lider grupy – Christofer Johnsson wyciągnął wnioski i stworzył „grande finale”. Niewątpliwe dużą dawkę nadziei dał fakt, że Therion po trzydziestu latach rozstał się z wytwórnią Nuclear Blast na rzecz Napalm Records. Kolejnym ważnym dla mnie punktem była wiadomość o gościach, którzy wystąpią na „trójce”. Pośród nazwisk, które były już na dwóch poprzednich albumach doszły nowe. Wśród nich między innymi doskonale znany Piotr Wawrzeniuk, Mats Levén, Snowy Shaw, czy Kristian Niemann. Mocne zderzenie z rzeczywistością nastąpiło gdy grupa zaczęła wydawać kolejne single. W pewnym momencie doszło do sytuacji takiej, że wyłączałem ów utwory po zaledwie dwóch minutach. Postanowiłem jednak dać im drugą szansę w momencie kiedy cały album ujrzy światło dzienne. W składzie zespołu nie doszło do żadnych roszad, dlatego myślę, że można w pełni oddać się ostatnim jedenastu utworom, które sygnowane są Leviathanem.

Jako pierwszy „Ninkigal”. Jest tutaj próba wskrzeszenia dawnej Bestii za sprawą death-metalowego growlu i wyraziście granego riffu. Ciekawe brzmi tutaj Lori Lewis w partiach solowych i dobrego instrumentarium w tle. Potem jednak niestety robi się miałko i jakoś bez większego pomysłu. Najlepszym przykładem jest moment kiedy wybrzmiewa solówka, która nagle nie wiedzieć czemu zostaje ucięta, tylko po to, by powrócić do pierwotnej struktury kompozycji. I już koniec. Standardowe eurowizyjne trzy minuty, podczas których może i jest ciekawie, lecz niestety nie poczułem brzmienia starego Theriona.

„Ruler of Tamag” rozpoczyna klimatyczna gra na gitarze akustycznej, która bardzo mocno może się kojarzyć z „Lemurią”. Magicznie brzmi tutaj żeńska partia wokalna, która niewątpliwie sprawdzi się na koncertach. Jakby drugą stroną lustra tego utworu jest to, że jest ciężki, czarno brzmiący gitarowy riff połączony z głębokim męskim chórem. Środkowa część kompozycji w doskonały sposób przypomina klimat „Ship of Luna”. Jest bardzo dobrze i co ciekawe nie mam tutaj tego co miałem przy odsłuchu singlowym. Wręcz przeciwnie, chcę poznawać kolejne bardzo dobre nuty tych niespełna siedmiu minut. Jak widać, Chris wciąż jeszcze ma przebłyski ciekawych pomysłów. Warto tutaj wspomnieć o doskonałej pracy perkusji w trzecim akcie utworu.

Numer trzy na płycie to „An unsung Lament”. I tutaj niestety pojawia się pierwszy zgrzyt. Bowiem mamy tutaj może kompozycję nawiązującą do pierwszej odsłony trylogii, wokal zaś bardzo mocno jest przesłodzony, znów źle nagrany. Wyraźnie słychać, że to z sesji „dwójki”. Nie mówiąc już o tym, że znów postanowiono, iż co chwilę będą fragmenty, które nijak do siebie nie pasują. I nie ma tutaj nic, co mogłoby to w jakiś sposób połączyć. W efekcie powstał potworek, podczas którego nie można się skupić na odsłuchu. Nie ma tutaj żadnych melodii, zmian muzycznych barw jest tutaj tak wiele i tak szybko się one zmieniają, że nie jesteśmy w stanie po dwóch minutach powiedzieć, jak numer się zaczął, a sama kompozycja ma minut siedem.

Zaczynam się bać czy dalej będzie też tak topornie i przechodzę do czwórki, którą jest „Maleficium”. Ta kompozycja ma bardzo słabiutkie momenty, które w okolicach początku, lecz na szczęście później robi się wręcz wybornie. Gdzieś klimatem kojarzy mi się z „Harlquinem” i runowym „Nifelheim”. Za sprawą wokalnego popisu Thomasa ten numer ma niesamowitą moc, ale i niesamowity pełen nostalgii klimat. Ach, i te dzwony rurowe tle. O to chodziło, panowie.

„Ayahuasca” z kolei brzmi, jakby został wzięty na warsztat „Mark of Cain”. Niemal identyczny riff i rytm. Z tą różnicą, że jest zupełnie inny wokal. I znów robotę robi tutaj doskonała gra perkusji. I w momencie kiedy już się wydaje, że nic w tym numerze się nie wydarzy, robi się wręcz tak, że pierwszy raz od bardzo dawna podczas słuchania płyty Therion pojawiają się ciarki na plecach. Druga część kompozycji to jakby zupełnie oddzielna muzyczna doskonała podróż. I nie trzeba co chwilę zmieniać stylu muzycznego, by kompozycja stała się magiczna. Tych dźwięków można słuchać bez końca, bowiem w tym fragmencie nie ma ani jednej zbędnej nuty.

Mam pewien problem z kolejną kompozycją, którą jest „Baccanale”. Jest tutaj wszystko. Jest tutaj ciekawie grany power metal. Jest nieco zmęczony głos Matsa, gitarowa bitwa pomiędzy byłym a obecnym gitarzystą. Ale i jest także nieco świąteczny nastrój, który wybrzmiewa w refrenie za sprawą gongów. W efekcie czego słuchacz otrzymuje… właściwie nic, bo żaden fragment nie jest mocno zaakcentowany i wszystko się zlewa w jedno. I może bitwa na gitary jest efektowna, ale ciężko jest się na niej skupić. Ta kompozycja mogła być ciekawą odpowiedzią na taki Vovinowy „The Wild Hunt” z Sheepersem w roli głównej. Lecz niestety nią nie jest, a szkoda.

„Midsommarblot” otwiera fajny bas, który odpowiednio buduje klimat. Tym razem w punkt został ustawiony chór, pomimo że środkową część linii melodyjnej spokojnie można by wyciąć. Ta kompozycja ma aspiracje, aby włączyć w nie grę na dudach czy średniowiecznych tubach. Jest to dobra kompozycja, ale odnoszę wrażenie, że grupa poszła tutaj na łatwiznę, nie chcąc zbytnio pomyśleć nad tym numerem.

Z kolei w kolejnej kompozycji po raz n-ty w tej trylogii zastosowano zabawę pt. „Jaki inny utwór tu schowaliśmy?”. Tym razem odpowiedź brzmi: W utworze „What was lost shall be lost no more” występuje „From the Dionisan days”, który w sposób zmyślnie przearanżowany na skrzypce brzmi, jakby go grał pewien David. Mało cytatów? Proszę bardzo. Nie od dziś wiadomo, że Iron Maiden było jedną z tych kapel, które odcisnęły swe piętno na muzyce Therion. Bardzo mocno ta kompozycja może się kojarzyć ze starą Dziewicą, na szczęście jednak gitara schodzi w swych akordach niżej. O ile znaczna część kompozycji jest znów nijaka, o tyle część orkiestrowa próbuje ratować to coś. Mamy tutaj patent z wielogłosami, lecz bardzo daleko tutaj do takich wielogłosowych kompozycji jak „Ginnugagap”, czy „Via Nocturna”. A całość zamyka jeszcze jeden nutowy cytat, który występuje w „Helheim”.

Do końca pozostały trzy kompozycje.

Pierwsza z nich to kompozycja, która mogłaby być najbardziej zaskakującą kompozycją w całej historii Therion. Oto bowiem w kompozycji „Duende” Therion gra najprawdziwsze i jakże genialnie zagrane flamenco. Później pojawia się coś, co właściwie woła o pomstę. Jest genialny pomysł, aby „ztherionizować” gatunek flamenco. Ale dlaczego zastosowano tam język angielski?? Nie i jeszcze raz nie. Flamenco to Andaluzja i to jest jedyny właściwy język dla tej muzyki. Co prawda gdzieś tam po drodze wybrzmiewa język hiszpański, ale niesmak pozostaje niczym część flamenco na koncercie Jean Michell Jarre’a na stadionie olimpijskim w… Barcelonie (Katalonia posiada swój własny taniec i nie jest to flamenco). Niemniej cieszę się, że próbowano dać coś zupełnie nowego, aczkolwiek szkoda, że takie to trochę zachowawcze. Stonowane i bez tej ikry.

Przedostatnią kompozycją jest „Nummo”. Ta kompozycja brzmi, jakby Chris chciał powiedzieć, że cały ten „symfoniczny” ubiór jest trochę dla jaj i należy go traktować z dystansem. Ja tak obieram ten numer. Jako coś dla żartu. Wokalizy brzmią, jakby były karykaturą operowego, symfonicznego śpiewu. Na szczęście jest to krótka kompozycja, dlatego pozwolę sobie przejść już do ostatniego, którym jest „Twilight of the gods”. Znów kalka. Tym razem „Kali Yuga” połączona znów z riffem ze znanym z drugiej odsłony „Via Nocturna” i ten znów zmęczony- bez takiego ognia w pierwszej „syriuszowej” kompozycji Mats. Co prawda próbuje osiągnąć tamten poziom, lecz na nic to się zdaje, ponieważ sama kompozycja znów jest nijaka za sprawą żeńskich, przesłodzonych chórów. W samej kompozycji dzieje się o dziwo wiele, ale jest to tak nijakie i pozbawione życia, ze jeśli pojawiają się malutkie dobre fragmenty, to zostają one zabite przez bezsensownie użyte partie wokali operowych.

Czas więc aby podsumować tę trzecią część, a także całą trylogię. Na początek obecny album, który ma lepsze momenty niż „dwójka”, ale jest o wiele słabsza niż „jedynka”.

Dlatego „Leviathan III” u mnie jest z oceną 4,5/10

„Leviathan II” oceniłem na 4/10, natomiast „Leviathan I”- 7/10. Daje to średnią 5/10 za cała trylogie. Czy nie lepiej zatem byłoby wyłuskać te najlepsze fragmenty z tych trzech płyt i je dopracować, aby to lśniło niczym „Theli”, „Vovin” czy „Ho Dracon, Ho Megas”??

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz