1. Aeon Of Maat
2. Litany Of The Fallen
3. Alchemy Of The Soul
4. Lunar Coloured Fields
5. Lucifuge Rofocale
6. Mariijn Min Mar
7. Hades And Elysium
8. Midnight Star
9. Cavern Cold As Ice
10. Codex Gigas
11. Pazuzu
Rok Wydania: 2022
Wydawca: Nuclear Blast
https://www.facebook.com/therion/
Album „Leviathan” grupy Therion (recenzja tutaj) dał mi nadzieję, że kryzys kompozytorski Christofera Johnssona został zażegnany. Był to album, który co prawda zawierał sporo słabizn, lecz były także i momenty godne tego wielkiego Theriona. Dało się więc wyczuć, że lider grupy wraca na właściwe tory, z których bardzo mocno zboczył przy okazji swojej metalowej opery. „Leviathan” został zapowiedziany jako trylogia, i oto właśnie ukazała się jej środkowa część. Już na starcie miałem pewną niepewność związaną z tym albumem – chociaż utwory na trzy krążki zostały napisane mniej więcej w jednym czasie, to nie zdecydowano się na nagranie wszystkich podczas jednej sesji. Co to może oznaczać? Że brzmienie płyt oraz ich produkcja będą się od siebie różnić. A przecież w przypadku Theriona słuchacz zawsze otrzymywał muzykę najwyższej próby (nawet w przypadku okresu sprzed „Theli”). W porównaniu z pierwszą odsłoną „Leviathana” trzon grupy pozostał bez większych zmian. Są kosmetyczne poprawki w osobie perkusisty: na nowym albumie nie usłyszymy już Snowego Shawa, którego zastąpił Björn Höglund. O innych gościach wspomnę przy poszczególnych kompozycjach. Myślę, że czas najwyższy przedstawić jedenaście zupełnie nowych kompozycji i sprawdzić, czy moje obawy mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Płyta start.
Zaczynamy od „Aeon of Maat”. Rolę głównego wokalu w tym numerze powierzono Erikowi Mårtenssonowi, muzykowi występującemu pod banderą Eclipse, który trochę brzmi niczym kopia Matsa Levéna. Znów nie ma tutaj żadnego intra, z miejsca jest szybko z dobrymi partiami orkiestrowymi. Rewelacyjnie brzmią tutaj kontrabasy i kotły w tle. Mamy tutaj także do czynienia z prześcigającymi się partiami wokalnymi. Ogólnie kompozycja brzmi jak łącznik z pierwszym krążkiem. Ale żeby nie było zbyt kolorowo: już w pierwszym kawałku pojawiają się pierwsze problemy. O nich za chwilę, ponieważ są one dla mnie jako słuchacza bardzo ważne. Trzeba sprawdzić, czy w pozostałych kompozycjach też tak to wygląda.
Dwójka, którą jest „Litany of the fallen” powinna rozwiać wszystkie moje niepewności. O ile znów fajnie brzmią kotły nabijające rytm wraz gitarą, o tyle chóry… No właśnie. W tym momencie powinienem zakończyć słuchanie. Bardzo źle zostały nagrane chóry. Ja to nazywam „Słychać Studio”. Chodzi o to, że słuchacz nie wyobraża sobie różnych obrazów, na przykład związanych z tekstem czy emocjami w wokalu, ale widzi konkretne osoby stojące przed mikrofonem. W dużym skrócie: nie ma żadnej przestrzeni. Innym problemem na tym krążku będzie (o ile nic się nie zmieni) bardzo schowany zespół. Gitar właściwie nie słychać, a produkcja brzmi bardzo miękko, nie ma tutaj tego therionowego ciężaru. Nawet solówka czy gitara rytmiczna jest jakaś taka rozmemłana. Jedyny fragment, który wart jest zwrócenia uwagi, to część po solówce Christiana Vidala oraz ciekawa gra organów Hammonda. Chór żeński tutaj fajnie intonuje kolejne wersy, ale brzmi strasznie płasko. Nie ma w tym żadnej mocy.
„Alchemy of the soul” to z początku dość ciekawa gitara, która ustępuje miejsca Taidzie i Rosalii. I o dziwo, brzmi to całkiem dobrze. Choć nadal jest płasko i miękko, to już nie razi tak bardzo, jak wcześniej. No i wreszcie idealnie słychać tutaj bas. Fajnie również wypada smyczkowy smaczek, który mógłby spokojnie powędrować na te lepsze płyty Theriona. Za te doskonały nuty na skrzypcach odpowiada znana już z wcześniejszego albumu Ally Storch. I znów łezka w oku: czemu jej gry jest tak mało? Sam riff w refrenie to… czyżby znów konkurs? Tak, to przerobione „Mark of Cain”. Dobrze wypada tutaj wzajemne uzupełnianie się gitar. Ogólnie znów mamy średniaka z kawałkiem dobrej gry i lepszym brzmieniem. Nie najlepiej to wygląda po trzech kompozycjach.
Lecimy dalej. „Lunar coloured fields” rozpoczynają smyczki, które zapowiadają coś pięknego. I poniekąd tak jest. Mamy tutaj z początku coś, co mogło powstać podczas tworzenia innej słabej płyty, „Le fleours du mal”. I znów pojawiło mi się pytanie, czemu nie zastosowano tutaj w pewnym momencie melotronu zamiast chórku. Ależ by tam się ciary na plecach pojawiły. Zamiast tego jest przesłodzony chórek i jakieś tandetne klawisze. Mostek, a także późniejsza gra zespołu i orkiestracje są dość interesujące, acz urwane niczym hejnał. Wśród śpiewających mamy tutaj Lori, która bardzo mocno stara się ratować ten numer. Nie da się jednak tego zrobić, gdy po prostu kompozycja jest źle napisana. Naliczyłem chyba ze trzy lub cztery fragmenty „wieńczące” ten koszmarek. Aż chciałoby się powiedzieć: Chris, po prostu graj, nie kombinuj!
Do kolejnej kompozycji swoich kilka groszy dorzuci izraelska wokalistka grupy Scardust, Noa Gruman oraz Chris Davidsson. Szczerze mówiąc to trochę boję się, czy „kompozytor” nie sknoci roboty, zamiast cieszyć się kolejnymi gośćmi w paznokietkach (bo szponów to już dawno nie ma) Bestii. Ale cóż to przyniesie „Lucifuge Rofocale”? Przede wszystkim riff, który można skojarzyć z drugą częścią płyty „Gothic Kabbalah”. Chór męski pominę, ponieważ nie on tutaj jest najważniejszy (i znów brzmi płasko i nijako), a wspomnę Noa w połączeniu z wokalistą, który śpiewa growlem. I to jak! Do tego wreszcie fajny ozdobnik w postaci ciekawie nałożonego echa. Ale dlaczego znów gitary są tak schowane…? Przecież tyle tam się dzieje… A poza tym nic więcej tutaj nie ma, jest to zlepek właściwie trzech fragmentów, które następują jeden po drugim. Końcówka to znów „Jaka to melodia?” Vivaldi miesza się ze Stonesami. I w ten oto sposób połowę płyty mamy za sobą.
Numer sześć na płycie to „Marijin Min Nar”. I znów autoplagiat. Tym razem wyciągamy z półki album „A`rab Zaraq Lucid Dreaming”, który łączymy z (wreszcie) potężnie brzmiącym chórem. KIeimy to skrzypcami z „Sithra Ahra”. Te skrzypce byłyby dobrym pomysłem, gdyby spróbowano do nich dopisać jakaś arabeskę, bo słychać, że Ally ma talent do tego instrumentu. Interesująco brzmi tutaj wieńczące całość szybkie solo Vidala. A nie można było zaprosić do rozmowy jednego z braci Niemann? Wyobraźcie siebie wtedy tę szaloną gonitwę po gryfach Christiana i Kristiana. I tyle w sumie dobrego, bowiem pozostałe partie chóru znów leżą.
Siódemka to najlepszy utwór na płycie, „Hades and Elysium”. I to tutaj wreszcie wszystko jest na swoim miejscu. Jest rozpoczynający gong. Przepiękne partie wokalne. Podbijający całość rytm. Potężnie brzmiący fortepian. Kompozycja trochę może się kojarzyć z cudownym deggialowym utworem „Ship of Luna” skrzyżowanym z „Lemurią”. Tutaj też płyniemy, natomiast siłą napędową jest wreszcie genialny chór w refrenie. Panie Johnsson, nie dało się tak od razu? Aż siedem kompozycji trzeba było czekać na tę perełkę? Na szczęście było warto. Może jeszcze da się ten album jakoś uratować?
Z tą myślą rozmarzony przechodzę do „Midnight star”. Jest tutaj trochę rockowego grania. Rockowego, bo Therion niestety już nie gra metalu. I tego trzeba się trzymać. Znów te gitary brzmią jakoś miękko. Nie ma tutaj chóru, lecz jest rozmowa pomiędzy Lori i Thomasem. Chór pojawia się dopiero pod koniec kompozycji i brzmi on… bardzo wschodnio. Nie bez powodu takie skojarzenia, ponieważ gościnnie zaśpiewał tu słynny Chór Alexandrova. I zrobił to w bardzo dobry sposób.
Numer dziewięć na trackliście to „Cavern cold as ice”. To niezła gitara połączona z fletem, ale później znów coś siada i robi się miałko. I nawet jeśli przez chwilę za sprawą fajnego riffu gitara próbuje wgnieść słuchacza w fotel, to potem słodycz, jaka leje się z tego numeru sprawia, że mamy ochotę przełączyć dalej. Rosalia co prawda umie śpiewać, ale znów ktoś uruchomił efekt „Słychać Studio”, czyli chyba wracamy do stałego, niskiego poziomu tej płyty. Z niecierpliwością wręcz czekam już na koniec. O tym, czy coś w ogóle w pamięci zostaje, poza TYM JEDNYM utworem, nawet nie wspominam, ponieważ nawet nie pamiętam, jak się płyta zaczęła, nie mówiąc o kolejnych kompozycjach.
Przedostatni to „Codex Gigas”. No i co, że fajnie brzęczy gitara (wreszcie wyciągnięta do przodu), i co, że fajnie brzmi Thomas i ciekawe nuty sączą się z intra, jeśli wszystko psuje płaski chór. Słychać, że każda ścieżka była nagrywana w innym studiu i nawet najlepszy miks tego nie wyrówna. Sam numer fajny, czarny, kroczący. Ale… no właśnie. To mógł być potężny, flagowy numer Theriona, ale produkcja i złe studio wszystko zepsuły. Mimo to warto zwrócić na niego uwagę.
I ostatni już, „Pazuzu”, będący również singlem. Na wokal prowadzący wraca Erik, no i ten niesamowicie źle nagrany chór. A kompozycja… Cóż. Cieszę się, że mam ją już za sobą. Niewiele dobrego się tu dzieje. Właściwie to nic.
Wszystko na temat tego albumu chyba zostało już powiedziane powyżej. Dwa i pół utworu (na jedenaście), które czymkolwiek się wyróżniają. To mówi wszystko. Powstaje więc pytanie: czy warto w ogóle czekać na zwieńczenie tej trylogii? Jeśli będzie ona tak koszmarnie wyprodukowana, z równie okropną pod względem graficznym okładką, to nawet chyba nie spojrzę w kierunku zespołu, który kiedyś, w innych czasach sprawił, że pokochałem metal.
4/10
Mariusz Fabin
Powiem Ci, że mimo oceny – zachęciłeś mnie do przesłuchania tego albumu 😉