01. The Leaf on the Oak of Far
02. Tuonela
03. Leviathan
04. Die Wellen der Zeit
05. Aži Dahāka
06. Eye of Algol
07. Nocturnal Light
08. Great Marquis of Hell
09. Psalm of Retribution
10. El Primer Sol
11. Ten Courts of Diyu
Rok Wydania: 2021
Wydawca: Nuclear Blast
https://www.facebook.com/therion/
Przez wszystkie lata próbowałem pisać coś nowego. Po albumie „Beloved Antichrist” poczułem się pusty. Nie było nic, żadnych nowych wyzwań. – wyjawił na swoim facebookowym profilu lider Theriona, Christofer Johnsson. Wraz z wokalistą Thomasem Vikströmem wyłowił więc stanowiące o stylu grupy najciekawsze fragmenty swojej twórczości, co nieco tu i tam pozmieniał i wydał „Leviathana” – chyba najbardziej przebojowy album w historii Theriona. Trochę ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ w ten sposób łatwo można stać się Uroborosem, wężem zjadającym własny ogon. Postanowiłem dać grupie jeszcze jedną szansę mając nadzieję, że gorzej niż po ostatnim albumie być chyba nie może: nudny, za długi przerost formy nad treścią, a przecież i płyty wydane po „Gothic Kabbalah” ewidentnie pokazywały znaczny kryzys kompozytorski lidera. Album „Les fleurs du mal” sprawił na przykład, że jako fan grupy poczułem się zwyczajnie okłamany. Mój zapał znacznie ochłodziła również pierwsza zapowiedź „Leviathana”, utwór singlowy będący zarazem kompozycją tytułową. Dlaczego? O tym troszkę później.
Po przenosinach z zimnej Szwecji do gorącej Malagi Christofer zajął się pisaniem nowego materiału. Do nagrań zaangażował muzyków, którzy byli już w therionowym kręgu. I tak obok Thomasa Vikströma za mikrofon wróciła jedna z moich ulubionych wokalistek grupy, Lori Lewis. Obok niej mamy także świetną na koncertach Włoszkę Chiarę Malvestiti oraz Hiszpankę Rosalíę Sairem. Skład zespołu uzupełnia Christian Vidal na drugiej gitarze i Nalle Påhlsson na gitarze basowej. A ponieważ obecnie Therion nie posiada stałego perkusisty, więc bębnieniem zajęli się na zmianę Snowy Shaw oraz Björn Höglund. Na albumie udziela się także kilku znakomitych gości, o których wspomnę przy okazji poszczególnych utworów zawartych na pierwszej części tej trylogii. Trzeba bowiem zaznaczyć, że Christofer Johnsson zaplanował „Leviathana” na trzy odcinki (część druga planowana na rok 2022, a trzecia na 2023).
Pora zacząć spotkanie z legendarnym morskim potworem. I od razu pojawia się zaskoczenie. Wiele z pierwszych numerów na płytach Theriona posiada jakąś introdukcję: a to orientalne smyczki, a to pompatyczne klawisze, a to znów rozpoczęcie od perkusji czy rozpędzającej całość niczym lokomotywa gitary. W „The leaf on the oak of far” nic takiego nie znajdziemy. Jest za to fajny rockowy riff i doskonale bulgoczący bas w tle. Wokal zaś stanowi jeszcze jedno zaskoczenie, ponieważ nieco „cukierkową” Rosalię wspomaga Thomas, i – tu od razu zdradzę – na tym albumie jego najciekawsze partie są wtedy, gdy nie śpiewa swym tenorem, a czystym rockowym głosem. Fajnie wypada tutaj żeński chór wspomagany przez oszczędne orkiestracje i fajne smyki w tle. Ten krótki numer ma w ogóle kilka fajnych fragmentów, szczególnie pod sam koniec, kiedy na scenę wkraczają męskie wokale. Jest ciężko, idealnie. Trochę mi się ten zaśpiew kojarzy z „kabałowym” „Trulem” zapisanym wspak. Dość intrygujące rozwiązanie. Zupełnie nietherionowe rozpoczęcie albumu, ale takich niespodzianek będzie znacznie więcej.
Dwójka to „Tuonela” z gościnnym udziałem (byłego już) basisto-wokalisty Nightwish, Marco Hietali. Wraz z nim mikrofon dzierży Thomas oraz Taida Nazraić, występująca na co dzień w bośniackiej grupie The Loudest Silence. Na skrzypcach zaś pogrywa Ally Storch-Hukriede, znana z Haggard czy Subway to Sally. I jak to wszystko wypada? Znów kapitalny bas: kroczący, ciężki, czołgowy. Wokal Taidy może kojarzyć się trochę ze śpiewem Anneke Van Giersbergen. Jest delikatny, bardzo śpiewny i z fajną barwą. Lubię wokal Marco i tutaj mam nie lada radochę, ponieważ fajnie oddaje emocje i wkłada cały swój rockowy pazur w ten numer. Druga część kompozycji sprawia wrażenie jakby pożyczono ją od innego zespołu, ale i tak wszystko to doskonale ze sobą współgra. Mamy tutaj też charakterystyczną johnssonową lokomotywę na gitarze i trochę orkiestracji.
Wspomniałem już, że utwór tytułowy, który jest trzeci w kolejności, uznałem za najsłabszy na płycie. „Leviathan” spokojnie można byłoby umieścić na minialbumie „Crowning Of Atlantis”, gdzieś pomiędzy numerem tytułowym, a „Mark of Cain”. Zresztą czcionka użyta w wideoklipie mocno nawiązuje do grafiki tamtej płyty. Może więc jest to jakiś zapomniany odrzut z tamtego okresu? Mamy tutaj niezbyt czytelne partie chórów męskich i żeńskich. Kompozycyjnie też nie jest zbyt odkrywczo: nuży banalny schemat zwrotka-refren-zwrotka-dwa refreny. Całość próbuje ratować sopran Lori. Na szczęście kawałek nie jest długi i można zająć się numerem cztery na płycie i równocześnie singlem numer dwa.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem „Die Wellen der Zeit” pomyślałem sobie: czy Christofer zaprosił Corvus Corax albo jakąś inną mediewalną kapelę do współpracy przy pisaniu melodii? Otóż nie, to jego własna kompozycja, w której prym wiedzie fenomenalna w tym numerze Taida. Już nie jest tak słodko, jak poprzednio, jest nostalgicznie, wręcz romantycznie i kołysząco. A ten chóralny refren zasługuje na umieszczenie go jako muzycznego tła dla każdego turnieju rycerskiego na świecie. Genialną robotę robi sekcja rytmiczna: werble i bębny. Przepiękna ballada – nie spodziewałem się, że Therion może tak zagrać. To może być magiczny fragment, kiedy ten utwór zabrzmi na żywo, bo Therion potrafi wyczarować doskonały klimat, kiedy gra ballady na koncertach (te światła podczas „Seawinds” czy ciarki na plecach podczas „Siren of the woods”. Tak pewnie będzie i tym razem.
Pierwszą część płyty zamyka „Aži Dahāka”. Jest przede wszystkim cytat z genialnej „Adulruny Redivivy” . Mamy tu też dość szybkie tempo i świetne motywy orientalne, do których Chris nas kiedyś przyzwyczaił. Niestety refren wypada tu nader blado. Operowe (czy raczej operetkowe) zaśpiewy Chiary i Thomasa nieco psują tę kompozycję. Można tutaj za to posłuchać perkusyjnych umiejętności Snowego Shawa. Dość krótki numer, który wieńczy bardzo długa sopranowa fraza wokalistki.
Numer sześć to „Eye of Algol”, w którym za mikrofon wraca Rosalia. Ciekawie na początku gra gitara prowadząca. Znów jest trochę nietypowo, nietherionowo. Za rockowym mocnym żeńskim wokalem w tle idzie męski, który dopiero na końcu pokazuje ostre kły. Ależ u nich chrypa, a jaka głębia, jakaż czerń w ich głosach! To jeden z moich ulubionych kawałków na tej płycie. Nie przeszkadza mi nawet tenor Thomasa. Jest tutaj także coś, co powinno być podwaliną do solowych gitarowych pokazówek Christiana Vidala – oby na koncertach ten fragment został wydłużony. Ten kawałek ma tyle smaczków, że za każdym razem odkrywa się w nim coś nowego.
„Nocturnal light” ma przepiękną introdukcję, pokazującą, że Chrisowi nie są obce emocje zawarte w klasycznej, rozpisanej na orkiestrę muzyce filmowej. A sama kompozycja znów przepiękna, z cudownym dialogiem wokalistów i świetnie ustawionych chórem. Thomas śpiewa tutaj tak, jak lubię. Nie szarżuje i miło się go słucha. Ta zmiana wokalu trochę kojarzy mi się z „Via Nocturna”. Tam było więcej ekspresji, a tutaj mamy też nieco inny klimat kompozycji, a i tu Thomas daje też nieco rockowego pazura. Właśnie takich kompozycji oczekiwałem na „Beloved Antichrist”, a niestety jest ich tam jak na lekarstwo.
Czas na bardzo króciutki „Great marquis of hell”. I znów zaskoczenie, bo Thomas śpiewa tu niczym weterani klasycznego power metalu z Helloween czy Stratovarius. Ależ metalowo się zrobiło w refrenie! Na dokładkę mamy niemal progresywne klawisze i gillanowskie zakończenie. Ależ ja dawno nie słyszałem tak grającego Theriona (wyjątkami są rzecz jasna covery)! Prosto, metalowo i bez żadnych zbędnych udziwnień.
Za dziewiątką stoi głos, którego dawno w Therionie nie słyszałem. Oto Mats Levén wrócił na chwilę, by znów swym genialnym wokalem ubarwić album. Wspomaga go tu genialna Lori oraz bardzo dobry Thomas. „Psalm of retribution” ukazuje, że przede wszystkim Mats zdarł trochę gardło i pojawiła się u niego ciekawa chrypa. Zanim jednak Mats ów głos objawi, zespół serwuje wgniatające frazy po hebrajsku. Co prawda w tej kompozycji co niemiara różnego rodzaju cytatów („Uthark runa” czy fragment kojarzący się bardzo mocno z… Budką Suflera – „Świat od zaraz”), ale mimo tego jest to kolejny dobry numer na tej płycie. Nie ma w nim nic zbędnego, nawet jeśli po drodze zmienia się całkowicie klimat tej kompozycji. Cieszy też fakt, że można posłuchać, jak brzmi Lori bez operowych wstawek. Wybornie!
Przedostatnie miejsce na tym krążku zajmuje „El primer sol”, które spokojnie mogłoby się znaleźć na dwupłytowym wydawnictwie „Sirius B/Lemuria”. Są tu może i ciekawe fragmenty, lecz w obliczu ostatnich minut ta piosenka jest zaledwie cieniem, pomimo, że Thomas znów tu śpiewa fajnym rockowym wokalem. Do posłuchania, ale w zasadzie bez większych emocji, dlatego spokojnie można przejść do ostatniego kawałka, „Ten courts of Diyu”.
I jest to jeszcze jeden świetny numer. Okraszony mocno azjatyckim intrem. Ależ się tu dzieje! Mamy tu świetną Rosalię, no i ten przeszywający, rozbujany klimat. Tło zaś mocno przypomina klasyczne bondowskie nuty, a więc znów Christofer znów puszcza oczko ku filmowi. Genialnym posunięciem jest tu niemal „przedrzeźnianie się” wokali. I jeszcze ta świetna partia Vidala, by pokazać jak bardzo utalentowanym jest on gitarzystą. Tego mi do tej pory brakowało w muzyce Theriona. No i myślę, że ten numer będzie jego kolejnym sztandarem.
Ta płyta może i ma słabe momenty, ale ma też i bardzo dobre, a nawet wręcz genialne. Nie jest to może dzieło na miarę „Theli” czy „Vovin”, ale takiej płyty Therion już nie stworzy i Christofer zdaje się mieć tego świadomość. Na szczęście jednak stoi ze dwie klasy wyżej od „Beloved Antichrist” i można śmiało powiedzieć, że to zdecydowanie najciekawsza płyta od czasu „Gothic Kabbalah”. Poskładana z dobrze znanych fanom Theriona elementów, a mimo to jest nieco inna niż pozostałe. I bardzo dobrze.
7/10
Mariusz Fabin