1. The Rise Of Sodom And Gomorrah
2. Birth Of Venus Illegitima
3. Wine Of Aluqah
4. Clavicula Nox
5. The Wild Hunt
6. Eye Of Shiva
7. Black Sun
Draconian Trilogy:
8. The Opening
9. Morning Star
10. Black Diamonds
11. Raven Of Dispersion
Rok Wydania: 1998
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.therion.se
Są w życiu człowieka płyty i chwile, które całkowicie zmieniają jego
spojrzenie na muzykę. W moim przypadku jedną z tych płyt będzie
niewątpliwie „Theli” grupy Therion i zupełnie nowe – jak na owe czasy –
dźwięki chórów, chłonięte przeze mnie ze skopiowanej od znajomego kasety
magnetofonowej. Jednak moment, kiedy Therion zawładnął mną totalnie to
wydany w 1998 roku album „Vovin” i jego pierwsze odsłuchanie w
nieistniejącym już dziś krakowskim klubie „Pod Przewiązką”. Tylko tam
można było wtedy przyjść i zakosztować porządnej muzyki. Nie
przypuszczałem wówczas, że ten jeden album tak bardzo zmieni moje
postrzeganie muzyki. Od tego czasu zleciało dwadzieścia lat, a ja
odsłuchałem go już z milion razy. W międzyczasie miałem też kilka gitar –
i to nie Tony Iommi, Jimmy Page ani nie żaden James Hetfield uczyli
mnie na niej grać. To właściwie zawsze był Christofer Johnsson, który
pokazał mi jak stawiać palce na gryfie. Właśnie dlatego ten album jest
dla mnie tak ważny.
Myślę, że przyszła pora, aby po raz kolejny – tym razem rocznicowo –
posłuchać „Vovin”. Od czasu „Theli” bardzo dużo się w zespole
pozmieniało, bo na placu boju pozostał tylko Johnsson, a „Vovin”
powinien być właściwie jego albumem solowym. Od tej pory rotacja muzyków
zasilających Therion (także na koncertach) będzie czymś w rodzaju jego
znaku rozpoznawczego. Od „Vovina” należy także zanotować „żywe” sekcje
dęte i smyczkowe, bo na „Theli” mieliśmy tylko do czynienia z samplami
albo klawiszowymi wstawkami.
Stronę A otwiera „The Rise of Sodom and Gomorrah”. Wspomniałem o żywych
smyczkach: już od pierwszej sekundy solidnie piłują one umysł, budując
nastrój grozy, ale i równocześnie zmierzając ku orientalnym stronom. Jak
na metalowy zespół dość kontrowersyjne posunięcie (chociaż z drugiej
strony warto przypomnieć sobie „Preludium” z „Theli”). Tę przesiąkniętą
orientem introdukcję przecina nagle jak miecz gitara Johnssona: smyczki
robią się jeszcze bardziej „arabskie”, które wraz z gitarowym riffem
tworzą niesamowity klimat. Christofer w radykalny sposób odszedł od
swych wokali na rzecz bardzo dobrych i przemyślanych chórów. Szczególnie
mocno brzmią tu tenory i basy. Poza tym Christofer zawsze miał nosa do
wynajdywania bardzo dobrych muzyków. Tak jest i tym razem. Za główny
głoś żeński odpowiedzialna jest znana między innymi z Cradle of Filth
Sara Jezabel Deva. I trzeba przyznać, ze potrafi ona tu wyczarować swym
głosem cudowne łagodne, ale i prawdziwie operowe dźwięki. Warto też
wsłuchać się w tło, jak na swoich instrumentach daje radę kwartet
smyczkowy. A to wszystko okraszone jest do tego rockowymi gitarami.
Jako numer dwa na krążku umieszczono „Birth of Venus Illegitima”. Już od
startu daje się poznać, że ten numer to hard rockowy hicior.
Orkiestracji tu niewiele, za to dużo rockowego grania. Jest rytmicznie,
jest także trochę zmian tempa. Swoje trzy grosze dokładają tu chóry
męskie, ale i również damy, które wiodą prym w zwrotkach. Tu również
mamy solistkę, a jest nią Martina Hornbacher (ex-Dreams of Sanity).
Jeszcze tylko lekkie przyspieszenie tempa w postaci smyków i możemy
przejść do trójki.
A jest nią jeden z dwóch naprawdę szybkich metalowych utworów. „Wine of
Aluqah” rozpoczyna interesująca gra pianina, która przypomina mi trochę
symfoniczną część albumu „A`arab Zaraq Lucid Dreaming”. W tym jednak
przypadku do pianina dołącza wiolonczela, by za chwilę z całą mocą
weszły gitary. Jest ciężko, ale i szybko, smyki w tle tańczą jak
oszalałe. Istne symfoniczne piekło. Równie szybka jest pozostała część
utworu. Co ciekawe, zespół ani na chwilę nie myśli zwolnić, nawet gdy do
głosu dochodzą żeńskie wokale. Dopiero tu w całej okazałości możemy
zapoznać się z ich walorami. Długie frazy upiększone wieloma
ozdobnikami, a całość ubrana w orientalną tkaninę. Gdy jednak słuchacz
myśli, że to już wszystko w tym utworze, zespół postanawia jeszcze
bardziej przyspieszyć, ale i jednocześnie zupełnie zmienić klimat
utworu. Zakończenie natomiast kojarzyć się może bardziej z jakimś
połamanym włoskim menuetem, niż metalem.
Czas na balladę. „Clavicula Nox” według mnie to druga część „Siren of
the woods”. Tu również mamy czyste brzmienie gitary, co ciekawie buduje
nastrój. A wokalnie jest tu wyśmienicie. W pewnym momencie perfekcyjnie
dobrane głosy Martiny i Sary zostają przerwane przez groźnie brzmiące
męskie chóry. To równocześnie chwila, kiedy rozpoczyna się „żywsza”
część numeru. Jest pompatyczne, niespokojnie, ale i też przeszywająco.
Znalazło się tu także miejsce na mini solówkę na czystym brzmieniu
gitary. Jednak najpiękniejszym fragmentem kompozycji pozostaje
instrumentalna część finałowa: mamy tu wszystko, czego potrzeba: świetną
perkusję, najróżniejsze warstwy gitary (grane akordami i elektrycznie).
Mamy i także pełną natchnienia grę smyczków. Coś wyśmienitego…
Na koniec pierwszej strony znów podkręcamy tempo, do mikrofonu
zapraszamy Ralfa Sheepersa i gramy „The wild hunt”. Znów jest power
metalowo, z ciekawym męskim chórem. Jednak to właśnie w refrenie Ralf
powoduje ciary na plecach – jest niemalże priestowo. Chór także nie
odpuszcza metalowej grze zespołu i doskonale sobie radzi, co brzmi
trochę ociężale, ale w żaden sposób nie psuje odbioru. Doskonałe
zakończenie pierwszej („szybszej”) części albumu.
Strona B to w zasadzie cztery utwory. Pierwszy z nich to nastrojowy
pobrzmiewający Dalekim Wschodem utwór „Eye of Shiva”. Otwiera go gitara
imitująca sitar, aż szkoda, że nie jest to prawdziwy indyjski
instrument. Ale i tak jest dobrze. Począwszy od ładnej sekcji
rytmicznej, przez cudowny wokal Devy, aż po smyki. Gdzieś po drodze
znika ten indyjski klimat, ale dzięki temu możemy zauważyć przepięknie
utkaną balladę. Całość wieńczy mistycznie brzmiąca modlitwa do bogini
Shivy. Później jest już troszkę płytko. Tak jakby troszkę brakło
pomysłu. Niemniej jest to bardzo miły dla ucha utwór.
Kolejnym numerem jest „Black Sun”. Jeszcze raz pianino jak otwieracz. Do
pianina dołączają uderzane palcami smyczki. Jest frapująco i pomimo, że
nie brzmi to jak metal, na pewno nim jest, tylko że gdzieś ocierającym
się o muzykę klasyczną. Następnie do zespołu dołącza już toporny, ciężki
męski chór. Nie przypuszczałem, że kilkoma męskimi głosami można
doprowadzić do wgniecenia słuchacza w fotel, a następnie wkręcenia go
świetną gitarą i jeszcze lepszym żeńskim śpiewem. Nie ma tu co prawda aż
tak rozbudowanej struktury, jak w przypadku „Clavicula Nox”, to
poszczególne części utworu zostały tak ze sobą połączone, że słucha się
tego z zapartym tchem. Gdzieś pod koniec słychać jeszcze drobne
pozostałości z okresu „Theli” i „A`rab…”, jednak ubrano je w zupełnie
nowe szaty.
Wspominałem wcześniej o tym, że strona B płyty to cztery utwory. Jeśli
przyjrzymy się spisowi utworów, to zobaczymy, że tytułów jest więcej –
trzeci z nich to bowiem trylogia, a nawet „Smocza Trylogia”.
Postanowiono, że każda z części będzie osobnym indeksem na płycie. I tak
część pierwsza to „The opening” w postaci krótkiej introdukcji z
potężnymi basami i kontrabasami. Wtórują mu smyki, żeński wokal i
ciekawa przekładanka na gitarze. Płynnie przechodzimy do części drugiej
(„Morning star”), która stanowi swego rodzaju rozwinięcie: niski,
motoryczny riff oraz potężnie ciężkie męskie wokale. Znów prym wiedzie
Martina, tym razem śpiewająca swym czystym głosem. Jakże anielsko on
brzmi! Christofer dobrze wiedział, co robi, rezygnując ze śpiewania.
Trzecią część („Black diamonds”) otwiera natomiast zwykła gitara, która
daje chwilę wytchnienia. Znów warto zwrócić uwagę na znakomitą grę
sekcji rytmicznej. Frazy męskich wokali zdają się być rozwleczone w
nieskończoność, co powoduje, że ta część jest niestety najmniej ciekawa.
Całość próbuje ratować melancholijna gra pianina i skrzypiec. Czegoś
zabrakło w tej części, która po bardzo dobrych poprzednich dwóch
pozostawia lekki niesmak.
Album kończymy jednak w prawdziwie mistrzowskim stylu. „Raven of
dispersion” nie powala, jeśli chodzi o tempo, ale… czego tu nie ma! Jest
klimat, odpowiedni ciężar, złowieszcze klawisze w tle…Równie
wgniatająco i „ciarkogennie” brzmi tu śpiew Martiny i Sary. Ta druga
wchodzi tu na wyżyny swoich możliwości wokalnych i śpiewa tą „czystą”
barwą. I to ona właśnie tak urzeka.
Urzekła mnie ta płyta ponad dwadzieścia lat temu, urzeka mnie i dziś,
chociaż po latach słyszę w niej kilka mankamentów. Niewątpliwie jest to
zupełnie inny Therion, niż ten, który świat znał do tej pory. Tu mamy
lekką nostalgię, magię innego wymiaru i nieco więcej rockowego (a mniej
czysto metalowego) grania. Słychać, że Johnsson dopiero uczył się
korzystać z klasycznych instrumentów i rozwijał pod tym kątem swoje
kompozytorskie umiejętności.
Przy odsłuchiwaniu tego albumu polecam jeszcze jedną rzecz. W książeczce
podano tytuły poszczególnych utworów, jednak są one tam zapisane
lustrzanym odbiciem. Mimo to można zauważyć tytuł utworu, którego wcale
nie ma na płycie. Pojawił się on dopiero na minialbumie „Crowning of
Atlantis”, wydanym dwa lata później. Polecam posłuchanie kompozycji z
tej „odwróconej” listy, a wtedy „Vovin” będzie brzmieć trochę inaczej.
8/10
Mariusz Fabin