1. This Is Mongol
2. YUT Hövende
3. Triangle
4. Teach Me
5. Upright Destined Mongol
6. Sell The World
7. Black Thunder
8. Mother Nature
9. Bii Biyelgee
10. Segee
11. Shiti Hutu
12. Tatar Warrior
Rok Wydania: 2022
Wydawca: Better Noise Music
https://www.thehuofficial.com
Trzy lata trwało oczekiwanie na nowe wydawnictwo mongolskich wojów z The Hu. Prekursorzy hunnurocka nie próżnowali przez ten czas: udało się nagrać cover Metalliki (rzecz jasna po mongolsku), udało się także nagrać niektóre kompozycje z debiutu fonograficznego na nowo, z zaproszonymi gośćmi ze świata metalu (Jacoby Shaddix z Papa Roach czy Lzzy Hale z Halestorm). Problemy z koncertami i podróżowaniem pomiędzy kontynentami w czasie pandemii zaowocowały natomiast vlogiem ukazującym życie za kulisami The Hu (w tym tajniki kuchni mongolskiej). Z czasem jednak, nutka po nutce, zaczęły spływać w eter dźwięki zwiastujące nowy krążek. Rozszerzył się także skład zespołu, bo w poczet dzikich wojaków The Hu oficjalnie włączono muzyków, którzy dotąd występowali jako muzycy sesyjni. I tak do Enkusha, Gali, Jaya’i iTemki dołączyli: na gitarze elektrycznej Jamba, na gitarach basowej i elektrycznej Davaa, na perkusji Odko i Unu na bębnach.
Druga płyta The Hu zatytułowana jest z angielska „Ramble of thunder” (jest na albumie kilka tytułów w tym języku, lecz niech to nikogo nie zwiedzie, bo liryki nadal są wyśpiewywane w języku mongolskim) i zawiera dwanaście zupełnie nowych kompozycji. Czas przekonać się, czy bardzo dobry debiut zespołu („The Gereg”) był jedynie chwilowym błyskiem na scenie metalowej, który niewątpliwie przetarł szlaki innym zespołom z kraju Genghis Khana (jak na przekład coraz śmielej sobie radzący Uuhai) czy być może Mongołowie znaleźli już swoje docelowe miejsce na muzycznej mapie.
Album rozpoczyna kompozycja znana już bywalcom koncertów The Hu, „This is Mongol”. Odliczanie na perkusji i ruszamy z kopyta. Jest rytmicznie, riffowo, no i przede wszystkim chwytliwie. Nie zmienił się styl śpiewania – nadal to jest gardłowy, twardy i niezrozumiały dla nas sposób śpiewania. Lecz ma on w sobie coś, co przyciąga. Nie brakuje tutaj również charakterystycznych morin chuur, tak więc wszystko jest na swoim miejscu. Zadbano również o to, aby osoba, która nie zna mongolskiego, mogła sobie coś ponucić, bo jest tutaj miejsce na wspólne śpiewanie podczas refrenu.
Numer dwa, „YUT Hövende”, rozpoczynają drumle, bitewne okrzyki oraz powolny, wręcz marszowy rytm. Momentami wokal zbliża się do brzmienia niemal growlowego, ale wciąż nie traci on nic ze swego wschodniego brzmienia. Możemy tutaj się rozkoszować niebywałym talentem do używania morin chuur – chwilami brzmi niczym dźwięk wydawany przez lecącą ważkę. Zdaje się, że instrumenty zostały też podłączone do wzmacniacza i są odpowiednio przesterowane. Ciekawa kompozycja, acz za pierwszym odsłuchem może wydawać się monotonna, jednostajna, jednak za każdym następnym razem docenia się jej ciężar.
Kolejną propozycją jest „Triangle”. Rozpoczynamy od wspólnej gry perkusji i bębnów. Chwilę później do głosu dochodzi tovshur. Następnie fajnie brzmi wokal, który idealnie w takt artykułuje swoje frazy. Znów mamy fajną, wręcz pozytywną grę zespołu. Słychać, że muzycy doskonale się bawią tworząc razem. Warto tutaj zaznaczyć ciekawą grę perkusji i bębnów: momentami wręcz połamane takty. I wreszcie można usłyszeć ten znany na świecie typowy mongolski zaśpiew chöömej.
Po tym skocznym numerze przechodzimy do kolejnego, którym jest „Teach me”. Gitara nabija rytm, gdzieś w oddali brzmi drumla, a wszystko to scalone znów fajnym, melodyjnym śpiewem. I nawet nie znając mongolskiego można śpiewać te powyginane wersy, bo pomaga w tym zespół, który intonuje melodię bez słów. Tym razem instrumenty strunowe służą tylko jako mostek, głównym instrumentem jest gitara. Jestem przekonany, ze podczas koncertów ten kawałek brzmi mocniej i jeszcze bardziej chwytliwie.
„Upright destined Mongol” od pierwszych sekund daje znać, że będzie tutaj iście metalowo. Jest fajny riff, znów pierwsze skrzypce wiodą morin chuur. Równie interesująco prowadzona jest melodia, która wiedzie słuchacza w ciekawe strony. Doskonałym rozwiązaniem jest tutaj wymiana zdań podczas solówek (tak!) na mongolskich instrumentach strunowych. Jedna z najciekawszych kompozycji jak dotąd. Szkoda, ze nie zagrali na koncercie.
Stronę A płyty zamyka kompozycja „Sell the world”. Jest klimatycznie. Z początku przygrywa tovshur, następnie gdzieś w tle drumla. I ten zachrypnięty głos Gali, który potrafi w mgnieniu oka zmienić swą barwę na tak wyczekiwany przeze mnie na tym krążku zaśpiew. Warto tutaj wsłuchać się nie tylko w świetny śpiew muzyków, ale także niesamowite umiejętności zarówno gitary (i jej mongolskiego odpowiednika), jak i wszelkiego rodzaju bębnów. The Hu takim graniem idealnie wypełnił lukę w muzyce metalowej, która powstała, kiedy większość kapel zaczęła grać i brzmieć właściwie jednakowo.
Drugą stronę albumu otwiera kompozycja będąca pierwszym singlem z płyty i zarazem najdłuższym na krążku. „Black thunder” to dziewięć minut bardzo dobrej kompozycji, którą zaczyna gra na mongolskiej odmianie drumli, bębnach, oraz ta genialna barwa wyjątkowych zaśpiewów. Z czasem do głosu dochodzi gitara i jej mongolska odmiana prezentując swój ciekawy riff, będący równocześnie melodią wokalu. Kompozycja jest idealnie przemyślana: z każdą sekundą jej napięcie rośnie, aż w końcu eksploduje kapitalną gra instrumentów i rytmem. Warto tutaj zauważyć nieszablonową pracę perkusji, która stara się efektownie łamać rytm. Największe zaskoczenie powoduje druga część numeru, bowiem instrumenty strunowe brzmią tutaj niczym wiolonczele Apocalyptiki (czyżby w przyszłości współpraca?). Uff, ależ to dobra i klimatyczna kompozycja. Szybko dość zleciało te nieco ponad dziewięć minut. Podążamy dalej.
„Mother nature” to odpoczynek od szybkiego grania. Pierwsze takty mogą się skojarzyć z „Mama, I`m coming mome” Ozzy’ego. Mamy tutaj zarówno grę na tovshurze, jak i morin hurze (genialna solówka). Ciarki na plecach sprawiają również wokalne popisu wokalistów – na koncertach mógłby to być doskonały moment do wspólnego śpiewania. Jakże inna jest ta ballada od tego, co na co dzień tworzą inne zespoły. Przepięknie.
Za sprawą „Bii Biyelgee” wracamy już do tego rockowego (ale jakże innego) grania. Rytm nabija zwykła perkusja, a pozostali muzycy się mu poddają. Podobnie jest z innymi instrumentami na czele z drumlą czy morin hurem. Po raz pierwszy można też tu usłyszeć instrumenty dmuchane okraszone zaśpiewami chöömej. Kawałek ten może się kojarzyć z karuzelą w lunaparku, która obraca się szybko, by na chwilkę zwolnić, lecz która na finał serwuje coraz szybsze obroty.
„Segee” to z kolei w moim przekonaniu próba stworzenia czegoś na wzór mongolskiej odmiany bluesa. Mimo, że zespól próbuje jakoś łamać rytm, coś mi tutaj nie do końca gra tak, jak powinno. Chyba najsłabsza kompozycja na płycie, nie skrada serca.
W utworze „Shihi Hutu” zespól powraca na właściwe tory. Za sprawą wokalu jest ciężko, wręcz metalowo, a gitary połączone z zaśpiewem i tovshurem powodują ciarki na plecach. Całość spina idealna praca sekcji rytmicznej. Zestaw perkusyjny został zaopatrzony w doskonale brzmiący potężny gong, który robi jeszcze większe wrażenie niż zwykłe talerze. Jednak całe show dla siebie kradnie morin huur, który ach, jakże genialnie przygrywa w pewnym momencie. A jak dodamy do tego dość niespokojny klimat kompozycji, to w efekcie słuchacz otrzyma jeden z najlepszych kompozycji The Hu.
Album wieńczy „TATAR Warrior”. Nie mogło zabraknąć koni, zwierząt niezwykle ważnych dla Mongolii. Tak więc z początku jest kilka sekund dla ich głosu i kopyt, by przejść do niemal deathowego wokalu i świetnego riffu (znów gdzieś okolice Apocalyptiki, gościnny występ Eicci jest tylko kwestią czasu). Ciekawe zakończenie albumu. Niemal czarne i złowrogie.
Jakże inna jest ta płyta od „The Gereg”. Tam dało się wyczuć jeszcze taką niepewność o to, jak świat rocka zareaguje na tę inność, oryginalność. Tutaj ciężar gatunkowy został przesunięty i słychać, że The Hu stał jednym z tych zespołów, które będą się liczyć na rockowej scenie.
8/10
Mariusz Fabin