1. Gereg
2. Wolf Totem
3. The Great Chinggis Khaan
4. The Legend Of Mother Swan
5. Shoog Shoog
6. The Same
7. Yuve Yuve Yu
8. Shireg Shireg
9. Song Of Women
Rok wydania: 2019
Wydawca: Eleven Seven Label Grup
http://www.thehuofficial.com
Z kim kojarzy się Mongolia? Jedni odpowiedzą, że z Czyngis-chanem. Ci,
którzy mniej interesują się historią świata wyszukają zapewne w pamięci
nazwisko sympatycznego żartownisia, Bilguuna Ariunbaatara, który
pojawiał się w telewizji w jednym z rozrywkowych programów Szymona
Majewskiego. W 2016 roku nasza ogólna znajomość kultury Mongolii
poszerzyła się o nazwę pochodzącego z Ułan Bator zespołu – The Hu
(„Człowiek”). Za sprawą youtube’a ich popularność stała się wręcz
oszałamiająca i jeszcze przed premierą debiutanckiego albumu zespół
wyruszył w światową trasę. Każdy ich europejski koncert został
wyprzedany (show w Warszawie, które odbyło się 24 czerwca trzeba było
przenieść do większego lokum, co jak nowicjuszy jest wynikiem
historycznym), występował także na najlepszych i najważniejszych
festiwalach metalowych. Prezydent Mongolii Chaltmaagijn Battulga ugościł
zespół w swoim pałacu dziękując mu za promowanie mongolskiej kultury na
świecie, za co w zamian otrzymał krótki koncert bez prądu.
Pora więc zadać pytanie: co sprawiło, że rockmetalowy świat dostrzegł
ten azjatycki kwartet, grający, jak sami określają, „hunnu rock”?
Odpowiedź jest prosta: oryginalność. The Hu używa przede wszystkim
ludowych mongolskich instrumentów, a tekstów nie skalał żaden zachodni
język. Wokalista Galbadrakh Tsendbaatar (znany także jako Gala) stosuje
chöömej, czyli rodzaj śpiewu gardłowego, spotykanego tylko w Mongolii i
Tuwie (skąd pochodzi znany również w Polsce zespół Huun-Huur-Tu).
Pozostali członkowie The Hu to Nyamjantsan Galsanjamts (znany jako
Jaya), który również śpiewa, ale także gra na instrumencie tumur chuur
(odmiana drumli) oraz na flecie cuur. Dwóch pozostałych muzyków to
Temuulen Naranbaatar (aka Temka), który jest odpowiedzialny za tovshur,
oraz Enkhasaikhan Batjargal (znany jako Enkhush), który, podobnie jak
wokalista, śpiewa oraz gra na morin chuur. Jak więc to wszystko brzmi…?
Album otwiera utwór tytułowy, „Gereg”. Pierwszym pytaniem, które od razu
pojawia się przy słuchaniu tej muzyki brzmi: ale o co im chodzi?
Mongolski nie należy do języków szczególnie zrozumiałych i ciężko
domyśleć się znaczenia poszczególnych słów. W tym wypadku należy więc
doszukiwać się melodii i po prostu chłonąć te nietypowe dźwięki. A jest
ich tu niemało. Zadbano o wszystko – jest ciekawy, groźny refren, jest
także rockowy rytm na perkusji i przede wszystkim tu i ówdzie ludowe
instrumentarium. Wszystko to jednak jest bardzo czytelnie
(pro-zachodnio) podane. Poszczególne instrumenty nie zagłuszają się,
dzięki czemu wszystko stanowi spójną całość. Początek brzmi jakby został
wyjęty z repertuaru niemieckiego Corvus Corax: drumle, wyrazisty rytm,
różnego rodzaju instrumenty no i ten arcyciekawy wokal.
Numerem dwa jest kompozycja, która rozpoczęła moją przygodę z The Hu,
„Wolf Totem”. Z początku jakiś ptasi świergot, który za pomocą bębnów i
instrumentu strunowego wchodzi w odpowiedni rytm. Później jest jeszcze
ciekawiej, bo zwrotka jest śpiewana po „wojskowemu”: zaczyna kapitan, a
następnie wszyscy odpowiadają chórem. Trudno odpowiedzieć, co napędza
ten numer – czy jest to marszowy rytm, czy niski głos wokalisty, czy też
jeszcze ciekawsze chóralne zaśpiewy. Siłą napędową liryki w muzyce
ludowej Mongolii są konie przemierzające stepy. Z tego też powodu warto
zwrócić uwagę na wideoklip, w którym konie są wyłącznie mechaniczne,
ponieważ chórki „zrobiło” bractwo motocyklowe.
Trzeci numer to hołd złożony Czyngis-chanowi. „The Great Chinggis Khaan”
to z początku spokojna gra na tovshurze. Spokojny wokal niemal w
mgnieniu oka zmienia się w chöömej i przechodzi w gardłowy refren. Do
dość nietypowego instrumentarium dochodzi tradycyjna metalowa perkusja i
gitara elektryczna (lub umiejętnie przetworzony inny instrument
strunowy). Dość krótki, acz treściwy utwór zawierający jeszcze dobrą
partię gry na flecie cuur, co nie jest to łatwą rzeczą, bowiem dmuchając
w ustnik fletu należy równocześnie śpiewać gardłowo. Dlatego tym
bardziej słowa uznania.
Początek „The Legend of Mother Swan” może kojarzyć się z jakimś
westernem – jest w tej kompozycji coś z klimatu Dzikiego Zachodu i bez
problemu można sobie wyobrazić wolno jadące konie. I gdy tak jedziemy
bez pośpiechu, możemy w międzyczasie dostrzec doskonałą linię
melodyczną, która jest przedłużana poprzez poszczególnych muzyków, aż do
wokalu. W samej kompozycji wiele się nie dzieje, ale za to ten wokal ma
coś w sobie: nieziemsko hipnotyzuje, a słuchacz chłonie każdy
niezrozumiały wers oraz mimo woli kołysze się do rytmu.
Numer pięć to „Shoog Shoog”, które odpalone zostaje poprzez flet i
chóralnie śpiewany tytuł. Tu już mamy czyste rockowe granie – w tle
ładnie dudni gitara basowa, natomiast pozostałe instrumenty imitują
gitarę elektryczną. Muzykom udaje się wnieść rockowego ducha, jest
melodyjnie i chwytliwie. Warto zwrócić uwagę na riff w tle, bo jest
ciekawy, zresztą podobnie jest z „grą” partii wokalnych. Nie można
powiedzieć, że panowie tu śpiewają. Oni tu po prostu grają. Jest na tyle
interesująco, że samemu próbuje się swoich sił w mongolskim zaśpiewie.
Jeśli nie wyjdzie to nic, zawsze można próbować growlem.
Następnie przychodzi czas na „The same”. Z początku wsłuchujemy się w
popis gry na tumur chuur. Z czasem dochodzą morin chuur. Nie wiem jak
oni to robią, ale dźwięk rżenia koni przyprawiają o ciarki na plecach.
Natomiast za sprawą wokalu znów jest niezwykle groźnie. Gdyby nie fakt,
że to Mongolia, można by powiedzieć, że autorem muzyki są jacyś
Skandynawowie, bo za sprawą wokalu i jego melodii jest niemal wikingowo.
Obok „Wolf Totem” to zdecydowany kandydat do najciekawszej kompozycji
na płycie. Ależ tu wiele się dzieje dobrego!
Kolejną propozycją, a tym samym również utworem singlowym jest „Yuve
Yuve Yu”. Znów się dużo dzieje – mamy tu stepowy rytm, dobrą grę
perkusji i ciężki, mocny refren. Mamy tu także świetne partie
poszczególnych instrumentów, które sprawiają, że znów słuchacz ma ochotę
pogować lub co najmniej kiwać się na krześle. Naprawdę jest tu moc, a
gdyby jeszcze dodać do tego np. dudy i ciężką gitarę, ależ to byłby
hicior (coverem mógłby się zająć w przyszłości In Extremo…)!
Przedostatnim na płycie jest „Shireg Shireg”. Jest to jeszcze jeden
rytmiczny utwór, który posiada dość łatwy do śpiewania refren. Jednak
to, co się rzuca w uszy, to jeszcze raz konie. Wszystkie „konne” dźwięki
są stworzone za pomocą instrumentów: gdzieś słychać stukot kopyt, brzęk
strzemiona i charakterystyczne końskie sapanie. Oprócz tego równie
ciekawie dzieje się za sprawą śpiewu i przygrywającego fletu. Tu i
ówdzie panowie prezentują swoje umiejętności w śpiewie chöömej, w 2009
roku wpisanego na listę światowego dziedzictwa niematerialnego UNESCO.
Album wieńczy kompozycja „Song of women”. Jest to klasyczne zakończenie
albumu – w oddali zachodzi słońce, na którego tle gdzieś za horyzontem
znikają jeźdźcy. Jest spokojnie i wyciszająco, ale wcale nie nudno. Mamy
także pełną grę gitary elektrycznej, która już nie jest tylko
dopełnieniem całości oraz nieco inne niż dotąd zaśpiewy, a także lekkie
przyspieszenie w finale.
Jestem mile zaskoczony debiutem The Hu. Nie jest to co prawda klasyczne
rockowe granie, jednak materiał zawarty na „Gereg” niewątpliwie ma w
sobie coś magicznego i hipnotyzującego. To zespół, który trzeba docenić i
obserwować, bo z czasem może nieźle zamieszać w folk rockowym i
metalowym świecie. Z pewnością warto także czekać na kolejną wizytę The
Hu w Polsce, bo ta muzyka (na żywo poszerzona o klasycznie rockowe
instrumentarium) po prostu jest tego warta.
8,5/10
Mariusz Fabin