TESTAMENT – 2017 – Brotherhood of a Snake

1. Brotherhood Of The Snake
2. The Pale King
3. Stronghold
4. Seven Seals
5. Born In A Rut
6. Centuries Of Suffering
7. Neptune’s Spear
8. Black Jack
9. Canna-Business
10. The Number Game

Rok wydania: 2016
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.testamentlegions.com/


Rzadko zdarza się tak, że uznane marki nagrywają obecnie lepsze płyty niż „w epoce”. Zazwyczaj „nowożytne” albumy niegdysiejszych tuzów thrashu rażą powtarzalnością znanych motywów (np. Megadeth czy Anthrax), a większość tychże krążków brzmieniowo nie różni się od siebie niemal niczym.

Testament jest tutaj absolutnym wyjątkiem. Muzyka, którą kwintet prezentuje od czasu długiej przerwy wydawniczej w latach 1999 – 2008 (no dobra, po drodze był odgrzewany kotlet w postaci „First Strike Still Deadly”) w niczym nie ustępuje jego klasycznym dokonaniom a pod paroma względami nawet je przewyższa. Powrotny „The Formation Of Damnation” z 2008 roku ukazał grupę w bardzo dobrej formie i dobrze rokował na przyszłość. Z kolei późniejszy o 4 lata „Dark Roots Of Earth” już teraz jest zaliczany do najważniejszych albumów szeroko pojętej muzyki rockowej XXI wieku. Zasłużenie, gdyż tamten album istotnie jest, zarówno pod względem kompozytorskim jak i wykonawczym, jednym ze szczytowych osiągnięć piątki z San Francisco. Może za 20 lat zostanie uznany najlepszym krążkiem Testament? Ma ku temu spore szanse. A co przynosi nam najnowszy, wciąż jeszcze ciepły „Brotherhood Of The Snake”? Co tu dużo gadać, jest niemal równie genialny jak poprzednik. Ekipa Chucka Billy’ego niewątpliwie przeżywa teraz drugą młodość. Niegdyś targana wieloma personalnymi roszadami, poszukująca swojego indywidualnego stylu, dziś, mimo bogatego dorobku, wciąż nagrywa albumy wyróżniające się spośród tego co obecnie prezentują rówieśnicy grupy.

Na dzień dobry ciosem w twarz wita nas utwór tytułowy. Aż przypomina mi się ta początkowa scenka z gry „Guitar Hero World Tour”, gdzie główni bohaterowie zdmuchują zahipnotyzowaną publiczność. Szybka techniczna zagrywka na gitarze i po chwili startuje cały zespół. Kawałek ten wyróżnia się na płycie, ponieważ zostały tu zastosowane nietypowe dla twórczości tej grupy rozwiązania. Growle Billy’ego to normalka, ale Gene Hoglan łupie tu iście death metalowe blasty, wtórują mu Eric Peterson i Alex Skolnick prezentując riffy, które niejednego młodego adepta gitarowej sztuki mogą przyprawić o zawrót głowy. Warto tu przypomnieć, że Skolnick (podobnie jak Kirk Hammett z Metalliki) swego czasu pobierał nauki u Joe Satrianiego. Słychać tu szkołę Mistrza, choć oczywiście podlaną thrashowym sosem. Zaraz potem ten niezwykle utalentowany wioślarz raczy nas pierwszą ze swoich firmowych solówek na albumie. „The Pale King” to już klasyczny Testament. Z jednej strony agresywne riffowanie przez obu gitarzystów, a zaraz potem przebojowy refren z ciągnącym się słowem „fallin’ „. A do tego kolejna fantastyczna solówka Skolnicka. Następny w kolejności „Stronghold” do bólu przypomina mi „Falling Fast” z legendarnej płyty „Souls Of Black”. Mamy tu te same rozwiązania co w tamtej kompozycji (podobny układ riffu i te charakterystyczne chórki Petersona), tylko podane szybciej, no i oczywiście lepiej brzmiące. Skoro już jestem przy podobieństwach to „Seven Seals” trochę kojarzy mi się z Metallicą z okresu „Ride The Lightning”. Słuchając tego numeru wydaje mi się, że gdyby zaśpiewał go James Hetfield to mógłby swobodnie figurować w repertuarze jego zespołu. Mamy tu tekst inspirowany biblijną Apokalipsą św. Jana, pojawiają się m.in. Czterej Jeźdźcy i Fałszywy Prorok. Ostatnia księga Nowego Testamentu od zawsze była nośnym tematem wśród metalowców, a jeśli do tego zespół nazywa się tak a nie inaczej… Wszystko pasuje. Po czterech szybkich czadach mamy chwilę odpoczynku w postaci „Born In A Rut”. Zaczyna się powoli i ociężale. Tym razem gitarzyści leniwie wysączają swoje dźwięki nadając tej kompozycji (a przynajmniej jej początkowi) nieco nu-metalowego wydźwięku. Jednak jest to tylko interludium. Ten najbardziej skomplikowany technicznie na albumie kawałek jest przede wszystkim popisem Hoglana, który przez chwilę gra na 4/4, zaraz potem atakuje rytmami łamanymi, a cała ta sekwencja powtarza się kilka razy. „Centuries” Of Suffering” z powrotem przypomina nam z jakim zespołem mamy do czynienia. Mimo bezlitosnej łupaniny, konstrukcyjnie kojarzącej się trochę z późniejszymi dokonaniami Death (DiGiorgio i Hoglan przypomnieli sobie jak kiedyś grali razem w tym zespole), jest to zdecydowanie najbardziej przebojowy kawałek na „Brotherhood…”. Już nie mogę się doczekać, kiedy wspólnie z Chuckiem i setkami innych gardeł zgromadzonych we wrocławskim A2 będę mógł wywrzeszczeć tytułową frazę. „Blackjacków” w historii rocka napisano już kilka. Niestety muszę przyznać, że zdecydowanie wolę kawałek Airbourne. Numer Testamentu jest niestety najbardziej nijaki i wtórny na tym albumie. Jedynym co go ratuje jest karkołomne solo gitarowe, tym razem w wykonaniu Petersona. Mimo wszystko cały utwór po prostu nuży. Jednak „Neptune’s Spear” pozwala szybko zapomnieć o tej małej wpadce. Pierwszy z dwóch utworów na omawianym albumie, który wyszedł spod palców obu gitarzystów (cała reszta muzyka: Peterson, tekst: Billy). Słychać, że Skolnick maczał w tym palce. Da się tu rozpoznać, które partie są jego. Zwłaszcza kiedy obaj gitarzyści Ostatniej Woli grają to samo w różnych oktawach. Wysokie, piskliwe alikwoty Erica idealnie uzupełniają się z niskimi, brudnymi dźwiękami Alexa. Jeżeli do tego spojrzymy do książeczki i przeczytamy roster sprzętowy obu panów i jakich używają oni gitar, nie będziemy mieli problemu z rozróżnieniem co kto gra. Drugim utworem, który współtworzył Skolnick jest „Canna-Business”. Rzecz traktuje o legalizacji medycznej marihuany i płynących z tego tytułu profitach. W tym numerze pojawia się moje ulubione solo na „Brotherhood…”, w zasadzie zlepek dwóch solówek (najpierw Eric, potem Alex), które pojawia się pod koniec utworu. Album zamyka „The Number Game”, który razem z utworem tytułowym tworzą zgrabną klamrę kompozycyjną. Słusznie zostały wybrane na pierwszy i ostatni w tym zestawie. Jeżeli po ostatniej wpadce Metalliki w Londynie nadal jaracie się „Spit Out The Bone”, posłuchajcie tego numeru. To to samo tylko lepiej, a co więcej muzycy Testamentu są to w stanie zagrać na żywo bez żadnych wstępów z playbacku. Kolejnych skojarzeń z Metallicą dodaje intro trochę w stylu ich wersji diamondheadowego „Am I Evil?”. Billy kończy tą wspaniałą płytę gromkim „In 14 days are 14 dead!” i nie pozostawia cienia wątpliwości, ze to jego grupa powinna należeć do grona Wielkiej Czwórki zamiast któregoś z dwóch zespołów, o których wspomniałem na początku.

Wspaniałej muzyce towarzyszy adekwatna oprawa graficzna albumu. Frontowy obraz autorstwa Elirana Kantora to moim zdaniem najlepsza okładka Testamentu od czasu „Practice What You Preach”. Oczywiście wytwórnia Nuclear Blast, która zgodnie z prawdą mieni się numerem jeden wśród metalowych wytwórni na świecie nie byłaby sobą, gdyby nie dorzuciła czegoś od siebie. Nawet w tym podstawowym wydaniu na płycie CD mamy dołączony fragment katalogu wydawcy z reprodukcjami dostępnych wzorów koszulek. dodatkowo każdy z pięciu członków grupy nadał sobie symbol (zapewne na wzór Led Zeppelin), zawierający jego inicjały. Owe znaki widnieją w książeczce nad nazwiskami muzyków.

Slayer ma swój znakomity choć nieco wymęczony „Repentless”. Exodus ma zwarty „Blood In, Blood Out”, co prawda lepszy od płyt z Robem Dukesem, ale od wcześniejszych dokonań z Zetrem niespecjalnie się różniący. „Brotherhood Of The Snake” zdecydowanie nad tym towarzystwem góruje. Nie kopiuje patentów z poprzednich płyt (poza nieszczęsnym „Black Jackiem”) i jawi się jako świadectwo grupy, która mimo spadków formy w przeszłości, dziś jest z powrotem na absolutnym szczycie.

8,5/10

Patryk Pawelec

Dodaj komentarz