1. Brotherhood Of The Snake
2. The Pale King
3. Stronghold
4. Seven Seals
5. Born In A Rut
6. Centuries Of Suffering
7. Neptune’s Spear
8. Black Jack
9. Canna-Business
10. The Number Game
Rok wydania: 2016
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.testamentlegions.com/
Rzadko zdarza się tak, że uznane marki nagrywają obecnie lepsze płyty
niż „w epoce”. Zazwyczaj „nowożytne” albumy niegdysiejszych tuzów
thrashu rażą powtarzalnością znanych motywów (np. Megadeth czy Anthrax),
a większość tychże krążków brzmieniowo nie różni się od siebie niemal
niczym.
Testament jest tutaj absolutnym wyjątkiem. Muzyka, którą kwintet
prezentuje od czasu długiej przerwy wydawniczej w latach 1999 – 2008 (no
dobra, po drodze był odgrzewany kotlet w postaci „First Strike Still
Deadly”) w niczym nie ustępuje jego klasycznym dokonaniom a pod paroma
względami nawet je przewyższa. Powrotny „The Formation Of Damnation” z
2008 roku ukazał grupę w bardzo dobrej formie i dobrze rokował na
przyszłość. Z kolei późniejszy o 4 lata „Dark Roots Of Earth” już teraz
jest zaliczany do najważniejszych albumów szeroko pojętej muzyki
rockowej XXI wieku. Zasłużenie, gdyż tamten album istotnie jest, zarówno
pod względem kompozytorskim jak i wykonawczym, jednym ze szczytowych
osiągnięć piątki z San Francisco. Może za 20 lat zostanie uznany
najlepszym krążkiem Testament? Ma ku temu spore szanse. A co przynosi
nam najnowszy, wciąż jeszcze ciepły „Brotherhood Of The Snake”? Co tu
dużo gadać, jest niemal równie genialny jak poprzednik. Ekipa Chucka
Billy’ego niewątpliwie przeżywa teraz drugą młodość. Niegdyś targana
wieloma personalnymi roszadami, poszukująca swojego indywidualnego
stylu, dziś, mimo bogatego dorobku, wciąż nagrywa albumy wyróżniające
się spośród tego co obecnie prezentują rówieśnicy grupy.
Na dzień dobry ciosem w twarz wita nas utwór tytułowy. Aż przypomina mi
się ta początkowa scenka z gry „Guitar Hero World Tour”, gdzie główni
bohaterowie zdmuchują zahipnotyzowaną publiczność. Szybka techniczna
zagrywka na gitarze i po chwili startuje cały zespół. Kawałek ten
wyróżnia się na płycie, ponieważ zostały tu zastosowane nietypowe dla
twórczości tej grupy rozwiązania. Growle Billy’ego to normalka, ale Gene
Hoglan łupie tu iście death metalowe blasty, wtórują mu Eric Peterson i
Alex Skolnick prezentując riffy, które niejednego młodego adepta
gitarowej sztuki mogą przyprawić o zawrót głowy. Warto tu przypomnieć,
że Skolnick (podobnie jak Kirk Hammett z Metalliki) swego czasu pobierał
nauki u Joe Satrianiego. Słychać tu szkołę Mistrza, choć oczywiście
podlaną thrashowym sosem. Zaraz potem ten niezwykle utalentowany
wioślarz raczy nas pierwszą ze swoich firmowych solówek na albumie. „The
Pale King” to już klasyczny Testament. Z jednej strony agresywne
riffowanie przez obu gitarzystów, a zaraz potem przebojowy refren z
ciągnącym się słowem „fallin’ „. A do tego kolejna fantastyczna solówka
Skolnicka. Następny w kolejności „Stronghold” do bólu przypomina mi
„Falling Fast” z legendarnej płyty „Souls Of Black”. Mamy tu te same
rozwiązania co w tamtej kompozycji (podobny układ riffu i te
charakterystyczne chórki Petersona), tylko podane szybciej, no i
oczywiście lepiej brzmiące. Skoro już jestem przy podobieństwach to
„Seven Seals” trochę kojarzy mi się z Metallicą z okresu „Ride The
Lightning”. Słuchając tego numeru wydaje mi się, że gdyby zaśpiewał go
James Hetfield to mógłby swobodnie figurować w repertuarze jego zespołu.
Mamy tu tekst inspirowany biblijną Apokalipsą św. Jana, pojawiają się
m.in. Czterej Jeźdźcy i Fałszywy Prorok. Ostatnia księga Nowego
Testamentu od zawsze była nośnym tematem wśród metalowców, a jeśli do
tego zespół nazywa się tak a nie inaczej… Wszystko pasuje. Po czterech
szybkich czadach mamy chwilę odpoczynku w postaci „Born In A Rut”.
Zaczyna się powoli i ociężale. Tym razem gitarzyści leniwie wysączają
swoje dźwięki nadając tej kompozycji (a przynajmniej jej początkowi)
nieco nu-metalowego wydźwięku. Jednak jest to tylko interludium. Ten
najbardziej skomplikowany technicznie na albumie kawałek jest przede
wszystkim popisem Hoglana, który przez chwilę gra na 4/4, zaraz potem
atakuje rytmami łamanymi, a cała ta sekwencja powtarza się kilka razy.
„Centuries” Of Suffering” z powrotem przypomina nam z jakim zespołem
mamy do czynienia. Mimo bezlitosnej łupaniny, konstrukcyjnie kojarzącej
się trochę z późniejszymi dokonaniami Death (DiGiorgio i Hoglan
przypomnieli sobie jak kiedyś grali razem w tym zespole), jest to
zdecydowanie najbardziej przebojowy kawałek na „Brotherhood…”. Już nie
mogę się doczekać, kiedy wspólnie z Chuckiem i setkami innych gardeł
zgromadzonych we wrocławskim A2 będę mógł wywrzeszczeć tytułową frazę.
„Blackjacków” w historii rocka napisano już kilka. Niestety muszę
przyznać, że zdecydowanie wolę kawałek Airbourne. Numer Testamentu jest
niestety najbardziej nijaki i wtórny na tym albumie. Jedynym co go
ratuje jest karkołomne solo gitarowe, tym razem w wykonaniu Petersona.
Mimo wszystko cały utwór po prostu nuży. Jednak „Neptune’s Spear”
pozwala szybko zapomnieć o tej małej wpadce. Pierwszy z dwóch utworów na
omawianym albumie, który wyszedł spod palców obu gitarzystów (cała
reszta muzyka: Peterson, tekst: Billy). Słychać, że Skolnick maczał w
tym palce. Da się tu rozpoznać, które partie są jego. Zwłaszcza kiedy
obaj gitarzyści Ostatniej Woli grają to samo w różnych oktawach.
Wysokie, piskliwe alikwoty Erica idealnie uzupełniają się z niskimi,
brudnymi dźwiękami Alexa. Jeżeli do tego spojrzymy do książeczki i
przeczytamy roster sprzętowy obu panów i jakich używają oni gitar, nie
będziemy mieli problemu z rozróżnieniem co kto gra. Drugim utworem,
który współtworzył Skolnick jest „Canna-Business”. Rzecz traktuje o
legalizacji medycznej marihuany i płynących z tego tytułu profitach. W
tym numerze pojawia się moje ulubione solo na „Brotherhood…”, w
zasadzie zlepek dwóch solówek (najpierw Eric, potem Alex), które pojawia
się pod koniec utworu. Album zamyka „The Number Game”, który razem z
utworem tytułowym tworzą zgrabną klamrę kompozycyjną. Słusznie zostały
wybrane na pierwszy i ostatni w tym zestawie. Jeżeli po ostatniej wpadce
Metalliki w Londynie nadal jaracie się „Spit Out The Bone”,
posłuchajcie tego numeru. To to samo tylko lepiej, a co więcej muzycy
Testamentu są to w stanie zagrać na żywo bez żadnych wstępów z
playbacku. Kolejnych skojarzeń z Metallicą dodaje intro trochę w stylu
ich wersji diamondheadowego „Am I Evil?”. Billy kończy tą wspaniałą
płytę gromkim „In 14 days are 14 dead!” i nie pozostawia cienia
wątpliwości, ze to jego grupa powinna należeć do grona Wielkiej Czwórki
zamiast któregoś z dwóch zespołów, o których wspomniałem na początku.
Wspaniałej muzyce towarzyszy adekwatna oprawa graficzna albumu. Frontowy
obraz autorstwa Elirana Kantora to moim zdaniem najlepsza okładka
Testamentu od czasu „Practice What You Preach”. Oczywiście wytwórnia
Nuclear Blast, która zgodnie z prawdą mieni się numerem jeden wśród
metalowych wytwórni na świecie nie byłaby sobą, gdyby nie dorzuciła
czegoś od siebie. Nawet w tym podstawowym wydaniu na płycie CD mamy
dołączony fragment katalogu wydawcy z reprodukcjami dostępnych wzorów
koszulek. dodatkowo każdy z pięciu członków grupy nadał sobie symbol
(zapewne na wzór Led Zeppelin), zawierający jego inicjały. Owe znaki
widnieją w książeczce nad nazwiskami muzyków.
Slayer ma swój znakomity choć nieco wymęczony „Repentless”. Exodus ma
zwarty „Blood In, Blood Out”, co prawda lepszy od płyt z Robem Dukesem,
ale od wcześniejszych dokonań z Zetrem niespecjalnie się różniący.
„Brotherhood Of The Snake” zdecydowanie nad tym towarzystwem góruje. Nie
kopiuje patentów z poprzednich płyt (poza nieszczęsnym „Black Jackiem”)
i jawi się jako świadectwo grupy, która mimo spadków formy w
przeszłości, dziś jest z powrotem na absolutnym szczycie.
8,5/10
Patryk Pawelec