1. Dead Promises
2. Goodbye Stranger
3. Tears In Rain
4. Railroads
5. You And I
6. The Golden Chamber (Awaken – Loputon Yö – Alchemy)
7. Spirits Of The Sea
8. Silent Masquarade
9. Serene
10. Shadow Play
Rok Wydania: 2019
Wydawca : Ear Music
http://www.tarjaturunen.com
Tarja Turunen przez lata wypracowała pewną, solidną markę. Dało jej to
możliwość gruntownego odcięcia się od lat spędzonych w Nightwish, a
także zaśpiewania z takimi legendami jak chociażby Scorpions czy
rosyjski Kipelov. Oprócz tego ma tę przewagę nad innymi wokalistkami
metalowymi, że bez żadnego problemu potrafi swym sopranem przeniknąć do
świata muzyki klasycznej czy operowej. Jest wszechstronna, co
szczególnie daje się usłyszeć podczas występów na żywo. To wszystko
sprawia, że na jej nowy rockowy album czekałem z dużym zainteresowaniem,
pomimo, że na jej poprzednich wydawnictwach nie zawsze udawało się
uchwycić ten specyficzny klimat, który potrafi wytworzyć swoim głosem i
kompozycjami. A kto na „In the raw” gra? Na gitarze Julian Barret, na
gitarze basowej Doug Wimbish, na klawiszach Christian Kretschmar, na
wiolonczeli Max Lilja, a za perkusją Timm Schreiner.
Album otwiera „Dead promises”, kompozycja z gościnnym udziałem wokalisty
Soilwork, Björna Strida, która równocześnie jest pierwszym singlem
albumu. Szczerze mówiąc tzw. „lyric video” potrafi trochę irytować,
dlatego z premierowym odsłuchem poczekałem aż do wydania krążka. Czy
było warto czekać? Jest to solidnie zagrany kawałek, z operowymi
wstawkami wokalistki. Początek gitarowego riffu kojarzy mi się z nowym
wcieleniem Rammstein spod znaku „zapałki”. Jest ciężko, wgniatająco, ale
Tarja z początku brzmi tak, jakby nie bardzo chciało jej się śpiewać.
Dopiero z czasem łapie wiatr w żagle i kieruje swój wokal w dobrą
stronę. Kawałek posiada również melodyjny refren, w którym oba wokale
zgodnie się uzupełniają, a w tle jeszcze Tarja dodaje chórkowe detale.
Całkiem ciekawy otwieracz.
Można więc przejść do dwójki, którą jest „Goodbye stranger”. Tutaj Tarja
zaprosiła do współpracy wokalistkę Lacuna Coil, Cristinę Scabbię. O ile
wstęp jest dość ciężki, to z czasem utwór łagodnieje w refrenie.
Słychać, że obie panie świetnie bawiły się w studiu, czego efektem jest
wspólne śpiewanie zarówno zwrotek (na przemian z wokalem dominującym),
jak i refrenów. Ten numer powinien dobrze sprawdzać się na koncertach:
posiada bowiem, skoczny, niemal dziecięcy refren. Jest w nim jakaś taka
radość, no i rzecz jasna chwytliwy „mostek” na gitarze, który z
pewnością skłoni adeptów nauki gry na tym instrumencie do zapoznania się
z nutami tego fragmentu.
Trzeci kawałek, „Tears in rain” jest dość dziwny. Mamy tu z początku
ciężkie uderzenie, które przechodzi w kopię intro do „Let’s dance”
Davida Bowiego, a potem mamy już tylko krzywo docięty kawałek z dość
łagodną zwrotką. Później zaś zespół porządnie przyspiesza, robi się
hałaśliwie i metalowo, po to by otworzyć Tarji drogę do melorecytacji
oraz różnych smaczków wokalno-klawiszowych. Numer mocno „radiowy”, ale
jak dla mnie przekombinowany.
Czas więc na numer cztery, czyli inspirowana książką Paulo Coelho pt.
„Alef” kompozycja „Railroads”. To jeden z ciekawszych fragmentów płyty:
doskonała linia melodyczna, zwłaszcza podczas refrenu, w którym
wokalistce wtórują smyczki oraz klawisze Christiana, budujące cały
klimat. Jest tu także praca gitary, w tle ciekawie dudni bas, więc
reszcie muzyków nie pozostaje nic innego, jak dopisanie się do tych
ładnych i przyjemnych dźwięków. Do tej kompozycji powstał również
teledysk. Tarja zawsze dziękuje swoim fanom, że nie odwrócili się od
niej po odejściu od Nightwish. Dlatego w klipie do tej kompozycji
występują osoby należące do fanklubów Tarji z całego świata. Każda z
nich „śpiewa” po linijce tekstu. Miłe to i takie inne niż tradycyjne
video.
Kolejny utwór jest zarazem najsłabszym fragmentem płyty. „You and I” to
ballada, która momentami brzmi tak, jakby była wyjęta z bajek Disneya
lub serii o Zmierzchowych Wampirach. Niestety nie dzieje się tu nic
ciekawego. Mamy tu tylko pianinko i śpiew Tarji, którą w tego typu
utworach zazwyczaj stać na wiele więcej. Wina chyba leży po stronie zbyt
przesłodzonej kompozycji, której niewiele pomaga nawet końcówka w
postaci podniesienia klimatu przez orkiestrację. Na szczęście w dalszej
części płyty jest o wiele lepiej.
„The Golden chamber: Awaken / Loputon Yö / Alchemy” to utwór
instrumentalny z przepiękną grą klawiszy i jeszcze cudowniejszymi
wokalizami po fińsku w środkowej części. Utwór ten idealnie współgra z
„jaskiniową” otoczką płyty, a z drugiej strony jest niesamowicie
przeszywający, gdy pomyśli się o tych wszystkich dramatach, jakie
potrafią rozgrywać się w każdych górach na świecie. Tak, bez wątpienia
obrazem, jaki może towarzyszyć podczas słuchania „Złotej Komnaty” to
wysokie góry i ludzie dążący do realizacji swych marzeń. Ta kompozycja
pokazuje poza tym, jak z pomocą niewielkiej ilości tekstu stworzyć
prawdziwą magię.
„Spirits of the sea” to znów kapitalne oddanie klimatu. Jest groźnie za
sprawą gitar i bębnów, które niemal oddychają. Na szczęście zespół nie
osiada na laurach i udaje się mu się utrzymać w klimacie ten numer do
końca. Jest ciężko, czarno, z najróżniejszej maści smaczkami. Środek
jest niemal filmowy, z doskonałą grą wiolonczeli i klawiszy. Jest także
niemal czarująco syreni śpiew. Potem powrót do części zasadniczej, czyli
ciężkiego riffu, jednak swoje umiejętności pokazuje również perkusista,
który wypełnia każda wolną przestrzeń swymi bębnami, często łamiąc
rytm. Niezwykle interesująca propozycja, a takich jest jeszcze parę
przed nami…
Kolejną z nich jest duet z ostatnim gościem. Tym razem za mikrofon
wchodzi Tommy Karevik (Kamelot, Ayreon). „Silent masquerade” otwiera i
zamyka recytacja, dzięki której utwór stanowi swego rodzaju opowieść.
Utwór zasadniczy to świetna praca klawiszy i gitary, a głos Tarji z
pełną świadomością nie wchodzi zbyt wysoko. Natomiast fragmenty, w
których do głosu dochodzi Tommy przywołują na myśl jego współpracę z
Arjenem Lucassenem. Ależ jest wybornie i progresywnie! Całą swoją
operową moc liderka kieruje na te momenty, kiedy można dodać jakieś
smaczki, przeszkadzajki. Później już mamy powrót do tych progresywnych
klimatów. I tu także Tommy świetnie wychodzi poza linię i po swojemu
interpretuje tekst. Jeszcze zamknięcie utworu w postaci klawiszy. Ależ
było pięknie. Zdecydowanie najlepszy numer na płycie.
Przedostatni utwór na płycie to „Serene”. Stosuje on niemal identyczną
zagrywkę z pierwszego kawałka: za sprawą refrenu można być niemal
pewnym, że pojawi się on na koncercie. Jest rockowo i natychmiast
wchodzimy na wysokie rejestry. Sama kompozycja dość ciekawa, rockowa z
ciekawą solówką. Tak naprawdę to gitara robi tu duża robotę i przyjemnie
się jej słucha.
Ostatnim na krążku jest natomiast „Shadow play”. Od pierwszej sekundy
jest pompatycznie, z chórkami i napędzającymi klimat smyczkami,
klawiszami, prowadzącymi na rockowe tory i z początku delikatny śpiew
Tarji. Później jest jeszcze bardziej smakowicie. Nie mogę powiedzieć, że
nightwishowo, bo to jest zupełnie inna bajka. Jest melodyjnie, a w tle
wręcz wybornie za sprawą orkiestracji i chórów. Żeby było jeszcze
lepiej, to mamy tu niesamowitą pracę reszty zespołu. Jest wgniatająco.
Nagle ta moc znika za sprawą zupełnej zmiany nastroju, pojawia się
pianinko i robi się nastrojowo, a po chwili nawet miękko. Na szczęście
tylko na chwilę, bo szybko wracamy do tej wybornej kompozycji, która już
trwa do samego końca.
Zastanawiałem się czego oczekiwałem po nowym materiale byłej wokalistki
Nightwish. Ciężko to jednoznacznie ocenić, bo na „In the raw” jest
zaskakująco mało metalowego grania. Dominuje tu rock, momentami wyborny,
czasami nieco słabszy. Na szczęście, pomimo braku hitów, tych lepszych
momentów jest zdecydowanie więcej. Ta płyta należy zdecydowanie do tych,
którym trzeba dać nieco więcej czasu, zwłaszcza jej drugiej połowie.
Jest jeszcze jedna rzecz. Tarja nieraz udowodniła już, że nawet te
słabsze utwory błyszczą niczym perły podczas koncertów. Oby zatem na
żywo nowe piosenki sprawdziły się jak najlepiej.
7,5/10
Mariusz Fabin