1. It Is Not Meant to Be
2. Desire Be Desire Go
3. Alter Ego
4. Lucidity
5. Why Won’t You Make Your Mind?
6. Solitude Is Bliss
7. Jeremy’s Storm
8. Expectation
9. The Bold Arrow of Time
10. Runway, Houses, City, Clouds
11. I Don’t Really Mind
Rok wydania: 2011
Wydawca: 101 DISTRIBUTION
http://www.myspace.com/tameimpala
W Australii dokonano istnego cudu. Naukowcy z kraju kangurów
stworzyli najprawdziwszy wehikuł czasu. Nikt nie chciał jednak nastawić
wykształconego siedzenia i pójść w ślady bohatera „Powrotu do
przyszłości”, ogłoszono zatem opłacenie żądnego przygód ochotnika, który
odegrałby w tym eksperymencie rolę doświadczalnego króliczka. Zgłosiła
się nie jedna osoba, a cztery: Kevin Parker, Dominic Simper, Nick
Allbrook i Jay Watson. W ramach wyróżnienia, pozwolono im wybrać moment w
czasie, do którego mieliby się wybrać i – jeśli Bóg pozwoli – wrócić
zeń bez szwanku. Pamiętny moment uwieczniła stacja BBC – Kevin, którego
grupa wybrała na reprezentanta, powiedział:
– Whatever, man. Maybe late ’60s?
Na powrót czwórki z zapartym tchem czekał cały świat. Na szczęście,
eksperyment zakończył się gromkim sukcesem. Okazało się, że młodzi
Australijczycy spędzili w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku kilka
lat. Z wehikułu czasu wyszli boso, w długie, nieczesane włosy wplecione
mieli kwiaty, nogi zdobiły wytarte dzwony a zwiewne bluzki z szerokimi
rękawami zastąpiły kraciaste koszule, w których przystąpili do
eksperymentu. Mówi się także, że z ich ust czuć było woń palonej
marihuany. Naukowcy zbyt zajęci byli jednak otwieraniem butelek
szampana, aby fakt ten definitywnie potwierdzić. W konferencji, która
odbyła się kilka dni później, padło wobec „Hipisowskiej Czwórki”
pytanie, czy i co zmieniliby w dzisiejszym świecie. Parker stwierdził:
– The music, man.
Debiut Tame Impala wywołał prawdziwe trzęsienie ziemi na gruncie
muzyki niezależnej. Kojarzysz na pewno liczne zespoły, które upodobniają
swoją muzykę do „tamtych czasów”? Zapomnij, „InnerSpeaker” to właśnie
„tamta” muzyka. Radosne granie, zanurzone po ramiona w strumieniu
psychodelicznego rocka, gdzie solówkę można wydłużać wedle uznania,
skupione się na formie, złapaniu słuchacza w narkotyczny trans i bujaniu
jego głową, najlepiej oddychającą polnym, leśnym, niezurbanizowanym
powietrzem. Brzmienie tak zanieczyszczone, jakby ktoś wrzucił taśmy z
nagraniami do piaskownicy przed zmontowaniem krążka. Cud, miód. Owszem,
to nie jedyny zespół ostatnich lat, który dokonał tego typu idealnego
upodobnienia, ale pasja towarzysząca debiutowi Australijczyków tworzy
zeń dzieło naprawdę wyjątkowe.
Zbyt powierzchownie? Jedenaście kompozycji, które podzielić możemy na
dwa obozy: bardziej psychodeliczny i drugi, maźnięty popowym pędzelkiem.
Zaczniemy od „dupy strony”. Wśród przedstawicieli bliższego stacjom
radiowym grania, wskazać można singlowy „Solitude Is Bliss” (ciekawy
klip, polecam), który nadawałby się nawet do tańczenia, gdyby nie
narkotyczne „wtrącenie” w połowie; iście beatlesowe „I Don’t Really
Mind”, przy którym już bujać się na parkiecie spokojnie można, czy
pędzące do krainy halucynogennych grzybków „Lucidity”. Bardziej
przebojowym można także nazwać niemal instrumentalny „The Bold Arrow of
Time”, oczywiście gdyby nie totalny odjazd w dalszej części. Zauważyłeś
na pewno, że – mimo nazwania tych utworów „popowymi” – wciąż używam
określeń nawiązujących do psychodelicznego rocka. Wyobraź sobie zatem,
drogi Czytelniku, jak szaloną jazdą musi być druga „grupa” kompozycji, w
których zespół – sprzedaje swoje dusze diabłu i wznosi się na wyżyny
hipisowskich klimatów. Posłuchaj „Expectation”, „It Is Not Meant to Be”,
czy „Desire Be Desire Go”, w którym gitarowa solówka radośnie „faluje” z
jednego głośnika do drugiego, a jeżeli wciąż Ci mało, zanurz się w
morze dźwięków „Runway, Houses, City, Clouds” – mojego ulubieńca na
albumie i…
Pokochaj lub znienawidź. Jestem przekonany, że do grona słuchaczy
„InnerSpeaker” nie trafi zupełnie, miną się z jego światem, nie poczują
bluesa. Nie każdy też przychylnym okiem patrzy na psychodeliczny rock
przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – takie osoby mogą
dostać gwałtownego bólu zębów podczas przeprawy z Tame Impala, a
ortodoksyjni audiofile prędzej zadzwonią ze skargą do producenta sprzętu
muzycznego z powodu charakterystycznego brzmienia niż wsłuchają się w
muzykę.
Ale przyznać musi każdy, że tym razem, wielki hałas w mediach oraz
zachwyt krytyków ma swoje podstawy. Australijczycy stworzyli naprawdę
spójny album, którym pięknie ukłonili się zmarłemu już gatunkowi
psychodelicznego rocka. Pochwalić należy upór i efekt końcowy ich
wysiłków. Osobiście zachęcam do degustacji, albo chociaż spróbowania
Tame Impala w któryś z „tych legalnych” sposobów. Sam byłem w szoku, że
tak wyśmienicie mi się tego słucha. Należę bowiem do jednego ze
wspomnianych wyżej audiofili i kocham wymuskane, wielokanałowe
brzmienie. Z muzyką niczym z kobietą – zdarzyć się może wszystko 🙂
8,5/10
Adam Piechota