1. Ansit
2. Aïta
3. Minuoche
4. Je Suis Africain
5. Wahdi
6. Insomnia
7. Andy Waloo
8. Striptease
9. Like A Dervish
10. Happy End
Rok Wydania : 2019
Wydawca : Naïve
https://www.facebook.com/RachidTahaofficiel/
Płyty
wydawane po śmierci danego Artysty zawsze są wyjątkowe. Zawartej na
nich muzyki nigdy nie odbiera się tak samo, jak w przypadku dzieł tych,
którzy żyją i tworzą i będą to jeszcze mogli robić przez długie lata.
Najlepszym przykładem jest tu „Made in heaven” grupy Queen, a zwłaszcza
nieskończony pierwotnie utwór „Mother love”. Jeszcze bardziej
przeszywające jest, gdy śmierć była nagła, nieoczekiwana. Mocno, ale i
smutno brzmią wówczas takie płyty jak chociażby tegoroczna „In the end”
The Cranberries czy (na polskim gruncie) na przykład ostatni album Marka
Jackowskiego sprzed sześciu lat lub nieukończona ostatnia płyta
Republiki. Do tego grona przedwcześnie zmarłych muzyków w ostatnim czasie dołączył jeszcze jeden. 12 września 2018 roku w Paryżu na atak serca zmarł jeden z najważniejszych przedstawicieli muzyki raï, Rachid Taha. Ten urodzony w Algierii wokalista nigdy nie dał się zaszufladkować w obrębie jednego gatunku muzycznego. Sprytnie potrafił połączyć rytm i żywiołowość muzyki arabskiej z beatem francuskiej muzyki klubowej oraz world fusion, ale także bardzo często z rockiem – głównie dzięki współpracującym z nim muzykami (Mick Jones z The Clash, Brian Eno czy Steve Hillage). Włączamy zatem po raz kolejny już Radio Niebo, by pożegnać tego utalentowanego, ale i nieco ekscentrycznego muzyka, który na swój sposób, w wypracowanym przez siebie stylu pozostawał wierny arabsko-francuskiej kulturze i muzyce. Album w interesujący sposób otwiera „Ansit”: mamy tu bowiem arabsko brzmiące orkiestracje, jednak za sprawą perkusji i bongosów oraz gitary basowej klimat jest osadzony gdzieś w muzyce kubańskiej. Pojawia się wreszcie także jakby od niechcenia melodyjny niski i chropowaty głos Rachida. W tle interesująco pobrzmiewa gitara elektryczna, a wtóruje jej arabska mandolina ud. Jest w tym utworze coś takiego, co od pierwszej sekundy kołysze słuchacza. Numer dwa to „Aïta”, równocześnie ostatni utwór, który Rachid zarejestrował podczas sesji nagraniowej. Zaczyna gitara i głos Rachida, a chwilę potem zaczyna się fiesta. Niezwykle słoneczna kompozycja, w której prym wiedzie arabski rytm, a w tle pozostali muzycy uwijają się na trąbkach, udzie, smyczkach i tej wesołej i skocznej harmoszce, powtarzając niezwykle nośny i przebojowy motyw. W rytm bendira i charakterystycznych oklasków Rachid powraca melorecytacją do swojego największego przeboju, „Ya rayah”, nieoficjalnego hymnu wszystkich (głównie algierskich) emigrantów: „Dokąd zmierzasz? Nie spiesz się, powrócisz tu, jak wielu ignorantów pożałowało przed tobą i mną”. Piękna klamra spinająca całą muzyczną karierę Rachida, wyrażającego szacunek dla swej rdzennej kultury. Trójka na płycie to „Minouche”. Rachidowi często udawało się zmieniać style i emocje zawarte w piosenkach. Tym razem mamy do czynienia z klimatem w stylu tanga skrzyżowanego z klasyczną francuską szansoną. To wszystko jednak jest podane z niesamowitą wykwintnością. W tle rytm nabijają darbuki połączone z rockową perkusją, świetną robotę wykonuje także mandolina ud, brzmiąca momentami jak greckie buzuki. Warto też się wsłuchać w pracę gitary basowej, która dudni aż miło. Ten utwór to świetny przykład wyrafinowanej żonglerki muzycznymi światami. Kolejny, tytułowy utwór, „Je suis Africain” to odpowiedź na solidarność „niemuzułmańskiej” ludności, którą wstrząsały wydarzenia ataków terrorystycznych we Francji. Rachid co prawda głośno powiedział „nie” wojnie w Iraku i w Afganistanie (koncert dla organizacji „Stop the War Coalition”), lecz nie popierał radykalnych zapędów pewnych osób. A „Jestem Afrykaninem” to przede wszystkim jeszcze jeden bardzo optymistycznie brzmiący numer, w którym dowodzi zwiewna gra na gitarze i radość. Tacy są właśnie mieszkańcy Czarnego Lądu: pełni życia, szczęśliwi, spontaniczni. Taki właśnie jest ten numer. Arabskie rytmy połączone z dęciakami, z wszelkimi przeszkadzajkami mogą nawet sprawiać wrażenie jakiegoś hymnu napisanego na Mistrzostwa Narodów Afryki w piłce nożnej. Na koniec Rachid wymienia nazwiska sławnych Afrykanów i osobistości pochodzenia afrykańskiego. I rzeczywiście po tej kompozycji wszyscy jesteśmy Afrykanami. Następny w kolejce jest „Wahdi”, duet z niejaką Flèche Love, młodą piosenkarką z Genewy poruszającą się w kręgach elektro-popowych i hiphopowych. W tym numerze brzmi bardzo hiszpańsko, a jej przepiękny glos idealnie wpasował się w około flamencowe i arabskie klimaty. Warto tu wsłuchać się w niemal nomadowo-berberyjskie zaśpiewy w refrenach, no i trąbki. To kolejny miks stylów, fuzja różnych światów, wynik prawidłowo postrzeganej francuskiej wielokulturowości. Od Berberów, przez prawosławnych, po Basków i rdzennych Franków – Rachid doskonale potrafił w twórczy sposób korzystać z tej mieszanki i ubrać ją w swoją muzykę. Numer sześć to „Insomnia”, a więc jedna z najlepszych kompozycji na płycie, można by rzec „klasyczny Rachid Taha”. Z początku głęboki głos wokalisty, potem gwizdany motyw, a co w tle? A w tle dzieje się tak pięknie, że aż nie wiadomo na czym zawiesić ucho. Począwszy od genialnego rytmu ozdabianego drumlami, poprzez wspaniałą grę gitary i ud, po (znów świetne) partie fletów i niemal meksykańskich El mariachi na trąbkach. A chóralny refren sprawia, że na plecach pojawiają się ciarki i tylko żal… Żal, że nie usłyszymy już tych przecudownych nut na żywo. Warto tego numeru słuchać na słuchawkach, gdy nic i nikt nie rozprasza uwagi. Wtedy za każdym razem można dostrzec w tej kompozycji coś nowego. Następnie przychodzi czas na nieco czystej rockowej psychodelii. „Andy Waloo” zaczyna się od drumli i znów solidnie nabijającej rytm perkusji. I ta gitara Thomasa Fetermana, która brzmi trochę jak instrument Micka Jonesa. Tu nie usłyszymy arabskiego instrumentarium, dzięki czemu można więc się wsłuchać w czyste rockowe brzmienie. Jest skocznie i w sumie tyle. Nie ma za wiele smaczków, w które można by się wsłuchać. Ot, taka dość dziwna kompozycja. Kolejny numer („Striptease”) to jeszcze jeden słabszy z całego bardzo dobrego zbioru. Utwór, który swoim klimatem bardzo przypomina francuską kapelę Mallory i stanowi coś pośredniego pomiędzy nocnym francuskim graniem a swingiem. Nie wiem czemu, ale klawisze w tle kojarzą mi się z Dawidem Podsiadło („Trójkąty i kwadraty”). W tej kompozycji warto natomiast zdecydowanie wyróżnić bluesowo-jazzową gitarę, no i świetny bas. Dziwny to utwór, który w wyraźny sposób odstaje jakością od reszty. Numer dziewięć to coś w rodzaju muzycznego żartu. „Like a dervish” to próba zmierzenia się z językiem angielskim („to moja pierwsza piosenka po angielsku/mój angielski nie jest zbyt bogaty” – śpiewa Rachid). Początek natomiast brzmi jakby był wyjęty z jakiejś kompozycji Gorana Bregovicia (z którym Taha również w ostatnim czasie współpracował): bułgarsko brzmiący chórek zaprasza do zabawy i znów jest żywiołowo i rockandrollowo. Pośród rockowego ud można się doszukać fajnej partii fletu. W międzyczasie bułgarsko brzmiący zaśpiew zmienia się w zaśpiew marokański. W tym numerze (który doskonale pasowałby do albumu „Tekitoi”) rzeczywiście Rachid wiele po angielsku nie śpiewa, jednak kawałek ma w sobie coś, dzięki czemu słucha się go wybornie i z uśmiechem na ustach. Szkoda tylko, że kompozycja wydaje się niedokończona i całkiem możliwe, że miało się w niej dziać nieco więcej. Ostatni na albumie jest „Happy end”. Znów jest pięknie, nostalgicznie. Delikatna gitarka i jego głos, a ud brzmi jak włoska mandolina. Tym razem Rachid wykorzystał także arabskie smyczki, po których brzmieniu natychmiast można rozpoznać krąg kulturowy Artysty. Wyjątkowo brzmią tu wyznania miłości śpiewane w różnych językach świata, dziś już będące bardzo osobistym pożegnaniem z publicznością. Każdy poprzedni album Rachida Taha miał w sobie coś wyjątkowego. Nie inaczej jest i tym razem, głównie z uwagi na okoliczności jego wydania. Nie znaczy to jednak że jest smutny. Wręcz przeciwnie, zawarta na nim muzyka jest skoczna, żywiołowa i momentami prawdziwie rockandrollowa. Przede wszystkim jest jednak „Rachidowa”, czyli oznaczona stemplem nietuzinkowego Artysty, który z muzycznej wielokulturowości i fuzji różnych stylów i dźwięków uczynił swój znak rozpoznawczy. 8,5/10 Mariusz Fabin |