1. Dead President
2. Glitter Stars
3. Do You Really Believe?
4. The Golden Throne
5. I Don’t To Know
6. Come With Me
Rok Wydania: 2018
Wydawca: Symptom Izera
http://www.symptomizera.pl
Od zawsze mam szacunek do artystów, którzy prowokują słuchacza do
myślenia, poszukiwania, a przy tym uczenia się czegoś nowego. Chociażby
nazwą – niejednoznaczną, tajemniczą, taką jak Symptom Izera.
Niezwłocznie postanowiłem poszperać we wszelkich znanych mi jednostkach
chorobowych, czym jest ów symptom i w jaki sposób się objawia. Niestety
mój medyczny trop okazał się błędny. Rozebrałem więc nazwę na czynniki
pierwsze i zająłem się ową Izerą. I znalazłem, że Izera to nic innego,
jak stóg o wysokości 1105 m n.p.m. znajdujący się w Sudetach na granicy
Polski z Czechami. Znajduje się tam źródło rzeki Izera, która swój bieg
kończy w okolicy Pragi, zaopatrując ją w wodę. Sama nazwa rzeki ma
rodowód celtycki i miał on znaczyć „szybki”, „silny”. No dobrze, ale jak
przekłada się to na muzykę?
Muzyczne źródła Symptomu Izera wypływają z serc i głów pięciu
wrocławskich muzyków. A są nimi: wokalista Waldemar Bolesta, gitarzyści
Przemek Korth oraz Emil Madaliński, zaś za sekcję rytmiczną odpowiadają
basista Tomasz Pawlak oraz perkusista Sebastian Sroka. Debiutancki
krążek zawiera zaledwie sześć utworów. Czy to wystarczy, by ocenić
możliwości muzyków? Posłuchajmy.
Na pierwszy ogień „Dead President”. Intro numeru kojarzy się troszkę ze
ścieżką dźwiękową jakiegoś thrillera, jest dość mrocznie, a niespokojna
gitara, i mruczący głęboki bas jeszcze lepiej budują nastrój niepokoju.
Po chwili robi się mocno, metalowo, z dobrym riffem. Bardzo
interesująco brzmi wokal – niski, głęboki, z lekką chrypką, ale i też
potrafiący wykrzesać całkiem sporo mocy. Sam kawałek określiłbym jako
„czarny”, choć brakuje mi tu tylko industrialnych klawiszy, które
zbudowały świetny nastrój na początku. Ale i bez nich kawałek
otwierający jest dobry i daje nadzieję, że równie dobrze i mocno będzie
później.
Dwójka na krążku to „Glitter stars”. Początkowy riff basu zostaje
zastąpiony przez gitarę, a niezwykle połamany dalej riff i fajna linia
melodyczna refrenu daje ciekawy efekt. Jeszcze bardziej smakowicie robi
się od około drugiej minuty, kiedy to następuje całkowita zmiana
nastroju, zarówno gitarowo, jak i wokalnie. Ciekawy patent, bo w
zaledwie czterech minutach mamy do czynienia z dwiema dobrymi
kompozycjami, bo jest tu i balladka, i metalowe ożywienie.
Pierwszą część tego minialbumu zamyka „Do you really believe?”
Rozpoczynamy od zwykłej gitary, by potem poczęstować słuchacza wokalem,
który wzorem Pinka z „The wall” woła: Hey you! Ale to na szczęście
jedyne skojarzenie z legendarnym albumem. To przecież zupełnie inne
granie, bardziej metalowe, wgniatające. Gratuluję panom idealnego
wyważenia brzmienia poszczególnych instrumentów. Lubię, gdy każdy z
muzyków ma coś do powiedzenia, a produkcja tego nie psuje. Tutaj każdy
instrument jest słyszalny, mało tego, w pewnym momencie na pierwszy plan
wchodzi również bas. Kompozycja natomiast mocno pokręcona, progresywna.
Czwórką jest „The golden Throne”. Chyba najlepszy kawałek na płycie.
Już od samego początku jest mocno, z każdą sekundą rozkręcająco,
włącznie ze „stukającym” basem. Bardzo dobrze wypada tu linia wokalna,
bas czasami przypomina mi ten z pierwszej, klasycznej płyty Wilków. Co
do klimatu: jest bardzo niespokojnie, ale też odrobinkę orientalnie
(gdyby tylko ciut bardziej „zakręcić” wokalem…). Ależ się dzieje w tym
kawałku! Warto również wsłuchać się w przemowę w prawym kanale. Czyżby
zapowiedź nadchodzącej apokalipsy? Nominacja do czarnej listy grup
„zakazanych”? Nic dziwnego, wszak rock to przecież bunt i droga pod
prąd.
„I don’t want to know” to ponownie połamany riff, połączony z ciekawą
linią melodyczną. Jest ciężko i metalowo, lecz niestety w tym kawałku
czegoś mi brakuje. Jest trochę nijaki i dość chaotyczny, nawet pomimo
zawartej w nim solówki. Można go sobie spokojnie darować i przejść do
finału krążka, utworu „Come with me”.
Rozpoczynamy od sygnału z anteny, dzięki czemu klimatem nawiązujemy do
pierwszego numeru. Ponownie jest smakowicie, z bardzo dobrym, głębokim
wokalem. Tu już wszystko jest na swoim miejscu. Zarówno riff, jak i
dublowanie się wokali, co skutecznie pozwala zapomnieć o mizernym
poprzedniku i oddać się świetnym partiom gitar, których jest tutaj
mnóstwo. Bardzo dobrym posunięciem jest w użycie echa. Ma się wrażenie,
że stoi się gdzieś na jakiejś górze i z całych sił wyrzuca się swój ból w
przestworza. Idealne zakończenie tego króciutkiego, acz treściwego
albumu.
Krążek ten daje pewne nadzieje, że w niedalekiej przyszłości usłyszymy
muzyków w wymiarze pełnej płyty. Na pewno zachęcili mnie nietuzinkowym
wokalem, dobrymi gitarami z mnóstwem „smaczków”, zgraną sekcją rytmiczną
oraz umiejętnościami, zarówno gry, jak i komponowania ciekawych
utworów.
7,5/10
Mariusz Fabin