1. The Kiss of Judas
2. Black Diamond
3. Forever Free
4. Before the Winter
5. Legions
6. The Abyss of Your Eyes
7. Holy Light
8. Paradise
9. Coming Home
10. Visions (Southern Cross)
Rok wydania: 1997
Wydawca: TT
http://www.stratovarius.com/
Stratovarius poznałem za sprawą albumu debiutanckiego. W czasach kiedy
byłem tak głodny muzyki metalowej, że nawet dyskusyjny „Fright Night”
stanowił dla mnie nie lada odkrycie. Inna sprawa, że jak dobrze pomnę,
niekoniecznie był to czas wydania tegoż albumu. Następnie straciłem
kontakt z zespołem by odkryć go na nowo za sprawą płyt „Episode” i
„Fourth Dimension”. To oblicze kapeli było dla mnie prawdziwym
objawieniem. Sprawę późniejszych słabszych płyt i odlotów lidera
omawialiśmy przy innych okazjach, w tym tekście chciałbym się skupić na
moim ulubionym albumie Finów, jako że całkiem niedawno usłyszałem jego
obszerne fragmenty na żywo i ponownie pozytywnie nakręciłem się na
klawiszowo-gitarowy powermetal w wykonaniu Stratovarius.
„Visions” , bo o tej płycie mowa, mogłaby by być omawiana od końca.
Mistycyzm konceptu przepowiedni Nostradamusa, trafiał pod koniec
millenium do słuchacza, a epicki utwór tytułowy, z marszu był
porównywany do kultowego już wówczas „Strażnika siedmiu kluczy”. Ale ta
płyta jest naszpikowana genialnymi kompozycjami. Nikt z taką gracją nie
potrafił upakować do jednego utworu warstw klawiszy jak Jens Johansson.
Patenty, które u innych zmiękczają brzmienie tutaj bez zażenowania były
eksplorowane i dodawały szlifu i stylu. Czy to heavymetalowy „Kiss of
Judas”, czy dynamiczny acz oparty na motywie parapetu „Black Diamond”,
który wieńczy klawesyn, kolejny killer „Forever Free”, czy przekapitalny
„Paradise” który do dziś należy do moich ulubionych utworów zespołu.
Jako niezbyt gorliwy sympatyk ballad zawsze za ciut przesłodzony
uważałem „Before the winter” aczkolwiek trudno odmówić zespołowi racji w
chęci wyważenia tak intensywnej płyty… poza tym jeszcze jedna kwestia
– Kotipelto wchodzi tam w tak nieprawdopodobne górki, że chyba dziś już
nie jest tego zaśpiewać. Więc punkt odjęty za słodycz równoważy
warsztat. Każdy kolejny utwór to masa melodii fajnych riffów, super
patentów klawiszowych. Co ciekawe jest to płyta przy której zerkając na
booklet – jesteśmy w stanie odśpiewać niemal każdy refren. Wspomnę
jeszcze o instrumentalu, który ukazywał wirtuozerskie ciągotki Timo
Tollkiego a który zresztą nie był przypadkiem odosobnionym w historii
grupy. Na tej płycie – w tym miejscu, świetne odwrócenie uwagi przed
kolejnymi powermetalowymi pewniakami. Przy wcześniejszym marudzeniu o
balladzie nie wspominałem drugiego wolnego kawałka „Coming Home”, bo
zwyczajnie jest lepszy. Może i melancholijny – ale nie słodki.
Umieszczenie suity na końcu było zrozumiałe, a i po zakończeniu odsłuchu
chciało się wracać tak do całego albumu jak i do tej kompozycji.
Stratovarius w moim odczuciu był wówczas na szczycie swojej
kreatywności, tezę tą potwierdzają poprzednie dwa kapitalne albumy, oraz
kolejny który także należy do moich faworytów – „Destiny”. „Visions”
jednakże jest moim absolutnym numerem jeden – najchętniej do niego
wracam, a momenty kiedy zespół prezentuje te kompozycje na żywo wywołują
u mnie dreszcze. Cieszyć należy się, że obecnie po kilku słabszych
płytach grupa jest ponownie na fali wznoszącej. Świeża płyta studyjna,
(zresztą całkiem niezła) już w sklepach, kolejne koncerty za pasem,
zachęcam zatem do sięgniecie w czeluści płytotek i przypomnienie sobie
takich rodzynków. I co z tego że zdobi go jeden z najgorszych obrazów
Andreasa Marchalla – w końcu Stratovarius miewał gorsze okładki.
9,5/10
Piotr Spyra