STORM CORROSION – 2012 – Storm Corrosion

1. Drag Ropes
2. Storm Corrosion
3. Hag
4. Happy
5. Lock Howl
6. Ljudet Innan


Rok wydania: 2012
Wydawca: Roadrunner Records
http://stormcorrosion.com


Czy ktoś będący na bieżąco z nowymi „poglądami” dwóch ikon współczesnej muzyki (niech stracę) progresywnej, Stevena Wilsona i Mikaela Akerfeldta, mógłby tak serio odegrać akt zaskoczenia po przesłuchaniu „Storm Corrosion”? To prawda, pierwsze wzmianki o współpracy wyżej wymienionych padły lata temu, gdy obydwaj wizjonerzy żyli jeszcze w innych światach, ale wiele się od tamtej pory zmieniło. Porzucono przede wszystkim granie „pod” kogoś; Opeth stworzył najodważniejsze dzieło w historii (do którego nota bene wielu metalowców z czasem zdążyło się przekonać), w odstawkę poszły najbardziej dochodowe projekty Bosego – Porcupine Tree i Blackfield. Niewykluczone, że panowie wrócą kiedyś do tego wszystkiego, co z taką dumą zostawili za plecami (na przykład uformują progmetalową supergrupę, czego z pewnością spodziewano się lata temu po Storm Corrosion, gdy mówiono jeszcze o Portnoyu na garach), ale przewiduję co najmniej kilka lat twórczości bliższej „Heritage”, „Grace for Drowning”, bliższej „Storm Corrosion” właśnie. Albumom wcale nie tak do siebie podobnym, w ogóle nienadającym się na „trylogię”, jak to z radością prawi w wywiadach Wilson. Po prostu tworzonym z głębi serca, na przekór wymaganiom i trendom. Takie granie, nawet jeśli kogoś nie zachwyca, powinno budzić szacunek – artyści TWORZĄ, w dźwiękach zapisują cząstkę siebie.

Właśnie dlatego „Storm Corrosion” powstało, subiektywnym zdaniem autora recenzji, w najlepszym dla siebie czasie. Gdy przestrojone gitary elektryczne odłożyli w kąt, zasłuchują się w starych winylach, piją dużo wina, a na koncertach grają dokładnie tak, jak chcą. I gdy Akerfeldt nabrał całkowitej samoświadomości – inaczej zostałby w studiu kompletnie zdominowany przez swojego przyjaciela. A tak była to praca „fifty-fifty” (jak utrzymują artyści), a nawet „sixty-forty” (to już moja wersja) dla Szwecji, do czego wrócimy niebawem. Nie ma mowy, aby ten album sprzedał się wyjątkowo dobrze, fani solowej twórczości Wilsona co prawda łykną go bez najmniejszych oporów, ale wyznawcy Opeth mogą w ogóle udawać, że premiera krążka nigdy nie miała miejsca. Inna to bajka niż „Heritage”, inna nawet niż „Damnation”. Taka czarno-biała bajka vintage dla smakoszy.

Rozłożyć tę płytę na czynniki pierwsze znaczy „podzielić na dwa nurty, z których połączenia ta rzeczka wyszła”. Starsi mają pierwszeństwo, dlatego przyjrzyjmy się, ile Stevena Wilsona znajdziemy w „Storm Corrosion” i jaki to Wilson tak naprawdę jest. Utworów na albumie znajdziemy sześć, jeden („Lock Howl”) jest instrumentalny, pan Bosy śpiewa (ku zaskoczeniu) na trzech (i pół, ma krótki fragment w wieńczącym całość „Ljudet Innan”). Wydawać by się mogło, że będą to utwory nacechowane szczególnie stefanowo, ale tak naprawdę jedyny kawałek budzący skojarzenia z twórczością Wilsona to kompozycja tytułowa – długa pieśń z przerażającym, ambientowym załamaniem w centrum. To właśnie wnosi Brytyjczyk, te sztandarowe zagrania z „całkowitym niszczeniem” czegoś pięknego. Nagłe wejście mrocznej perkusji, plam ciszy, budzących pisk w uszach syntezatorowych duchot. Na krążku Storm Corrosion odnajdziemy Wilsona z przełomu „Insurgentes” i „Grace for Drowning”, bliższego swą ciemnością pierwszej solówce. Oczywisty jest również jego wkład w brzmienie całości. Odczuwa się jednak wrażenie, że to nie on dyktował warunki w studiu, że Anglik, jak przystało na starszego w artystycznym duecie, choć nadaje całości niesamowity szlif, to daje pole do popisu młodszym. Utwór „Hag”, którego „płucami” również jest Stefan, tylko w czterdziestu procentach pachnie jego twórczością, a „Happy” (ostatni z trzech) to już w ogóle nie jego bajka. Nie powiem, to cieszy. Wilson lada moment zajmie się trzecim albumem solowym, tam będzie go na pęczki.

Mikael Akerfeldt wydaje się być tym „ważniejszym” na „Storm Corrosion”. Z braku większej puli elementów porównawczych, zmuszony jestem przywołać „Damnation” (bo zero metalu, brak uderzenia, jeżeli nie liczyć lekko orientalnych „pohukiwań” „Lock Howl”) i „Heritage” (bo to właśnie ten odważny Mikael). Wszelkie gitary (za które de facto odpowiada) na kilometr pachną Akerfeldtem, delikatne solówki, folkowe kaskady akustycznych zawijasów, melotronowe tła, „naturalny” feeling – to niewątpliwa zasługa Szweda. I szkoda tylko, że tak niewiele jego głosu usłyszymy na „Storm Corrosion”. „Opowiada” on całe „Drag Ropes” (polecam teledysk, pomaga stworzyć miły kalejdoskop skojarzeń do albumu) i zawodzi niespotykanie wysokim głosem w pierwszej połowie „Ljudet Innan”. Zdecydowanie za mało. Cieszy za to fakt, że potrafił schłodzić temperament Wilsona i postawić na swoje podczas procesu twórczego. Jeżeli kiedykolwiek ukaże się kontynuacja „Storm Corrosion” (a zakładam, że tak będzie), liczę po prostu na więcej jego głosu. Reszta jest jak najbardziej w porządku.

Cichy to album. Wszystkie „głośniejsze” niespodzianki Wilsona rodem z „Insurgentes” rozpływają się szybko w spokojnym oceanie dźwięków. Pasuje na jesienny wieczór z winem (którym zresztą panowie upijali się zawsze podczas nagrywania), budzi skojarzenia z wieloma zespołami lat 70. (już kilka porównań przewinęło się przez Sieć). Wstawki orkiestralne „Drag Ropes”, orientalne pohukiwania „Lock Howl”, wejście kakofonicznej perkusji w „Hag” (tutaj gościnnie Gavin Harrison, cieszę się, że Wilson nie zapomniał o swoim starym znajomym) – wszystko i tak zamazuje wyciągnięty rodem z „Twin Peaks” finał, „Ljudet Innan”. Tak ma być, słuchacz powinien zanurzyć się na chwilę w tym onirycznym świecie, przeżyć sen na jawie i wrócić do swojego ciała niczym nagle obudzony. Nic nie budzi nagłych uderzeń serca, ale wszystko całkiem przyjemnie je muska. Niestety, obok utworów świetnych, jak kompozycja tytułowa, pojawiają się pewne niedociągnięcia, na przykład „Happy”, któremu jakby trochę brakowało pomysłu, lub stanowczo przeciągnięty w czasie „Ljudet Innan” (ten na szczęście odwdzięcza się końcówką).

Nie zmienia to jednak faktu, że „Storm Corrosion” jest dobrym wydawnictwem, któremu warto poświęcić swój czas. W czasach, gdy czas jest na wagę złota! Jak wspominałem na samym początku, to dzieło stworzone OD artysty. W takie warto się zagłębiać, próbować swych sił we wszelakich interpretacjach. Albo po prostu nalać wina i sprawić sobie wyjątkowo klimatyczny wieczór. Na szczycie mojego podsumowania roku raczej się nie pojawi, ale jako fan obu artystów jestem szczęśliwy, że mogę być świadkiem narodzin kolejnego projektu Wilsona (być może kosztem starszych) i pierwszego poważnego kroku Akerfeldta poza granicami świata Opeth. Chirurgicznie podsumowując, polecam odważniejszym.

7/10

Adam Piechota

PS: „Storm Corrosion” to drugi po „Grace for Drowning” album Wilsona wydany również w wersji Blu-ray i nie potrafię sobie wyobrazić fana tego typu muzyki, co to nie słyszał nigdy wersji wielokanałowej. Każde muśnięcie gitary, oddech wokalisty, szemry w studiu – po prostu seans. Seans, po którym nie wrócisz do wersji stereo.

Dodaj komentarz