STILLNOX – 2020 – Aten

Stillnox

1. Fade Away
2. Spellbound
3. War Of The Worlds
4. Broken Flower
5. Ordinary World
6. When The Man Is Lost
7. Aten
8. Noctnitsa
9. Awake
10. Razor Blade
11. Amarna
12. Nefertiti

Rok Wydania: 2020
Wydawca: Stillnox
http://www.facebook.com/stillnox.manchester


Po raz pierwszy z postacią Martina Seraphina i zespołem Stillnox zetknąłem się przy okazji utworu „Myself”, w którym gościnnie udział wzięła Inga Habiba związana z Lorien czy Habiarjan, a na gitarze zagrał lorienowy Piotr Kazała. To kompozycja, po której można było sądzić, że Stillnox ukaże nowoczesne oblicze polskiego gotyku. Minęły głuche tygodnie pandemicznej ciszy i od Martina nie wyszło nic nowego. Aż wreszcie wraz ze swą kuzynką La Toyą i Gregorem Rosem stworzyli album, który po części (trzy utwory) zainspirowany jest historią starożytnego Egiptu z okresu panowania Echnatona i jego małżonki Nefertiti. Faraon ten postawił sobie za cel zrewolucjonizowanie kultu religijnego – nakazał burzyć świątynie starych bogów i wyznawać wiarę w tego jednego: Atena. Czyżby więc Martin idąc za jego przykładem chciał również znacząco zmienić brzmienie muzyki gotyckiej albo postanowił zburzyć to, co było dotychczas w jego życiu i postawić na nowo? Przekonajmy się, jak brzmi gotyk XXI wieku i zanurzmy się w elektroniczne grafitowe słońce, które na sercu nosi pomysłodawca i wokalista Stillnoxu, zachwycając się równocześnie przepiękną szatą graficzną albumu, utrzymaną w mrocznym egipskim klimacie (ilustracje można sobie podejrzeć na przykład na bandcampowym profilu zespołu).

Album „Aten” zawiera dwanaście kompozycji, a rozpoczyna go „Fade away”, piosenka osadzona w ciekawych elektronicznych rytmach, mocno niespokojnych i coldwave-owych. Ma dość chwytliwy refren, śpiewany wspólnie przez La Toyę i Martina, a samym klimatem osadza się gdzieś w okolicach płyty „Nero” Closterkellera. I o ile jest to dość ciekawa kompozycja, to razi mnie w niej jedna rzecz: bardzo kiepska angielszczyzna. Dawno nie słyszałem tak kanciastej wymowy języka angielskiego (co ciekawe, Martin i jego muzyczna towarzyszka od lat mieszkają w Anglii)… Może potem będzie nieco lepiej.

Numer dwa na to „Spellbound”. Tu głos Martina przypomina mi trochę Dave’a Gahana z Depeche Mode i myślę, że ten numer może zrobić furorę na zlotach depeszowców. W tym kawałku to La Toya robi za chórki, mimo że ma znacznie mocniejszy głos od swego kuzyna. Ciekawie brzmią tu nowoczesne motywy klawiszowe we wstępie, które momentami mogą kojarzyć się z tymi bardziej „tanecznymi” utworami Jean-Michela Jarre’a, przefiltrowanymi przez dynamiczny Deine Lakaien. Również i w tej kompozycji razi bardzo marna jakość angielszczyzny… Może lepiej byłoby to zaśpiewać w rodzimym języku…?

Trójka to „War of the worlds”. Tu zaczynamy od niezrozumiałej mowy ufoludków, a potem następuje kolejny (po kiepskiej angielszczyźnie) zgrzyt. Otóż La Toya próbuje w refrenie śpiewać dość niskim głosem. I wychodzi to nader słabo, bo momentami zdarza się, że nie trafia w tonację. Może nie fałszuje, ale nie brzmi to raczej tak, jak sobie to zaplanowali. Sama kompozycja kojarzy się trochę z utworem „Macbeth” czeskiej Trzynastki. Tyle, że tam Petr bardziej testował nowe klawisze, aniżeli na nich komponował. Warto zaznaczyć, że „Wojna światów” to pierwsza „egipska” piosenka.

„Broken flower” to dość ciekawa balladka. Nie ma tu obecnych w poprzednich utworach nowoczesnych beatów. Mamy za to dość klimatyczne pianinko i fajne efekty klawiszowe w postaci chórków i dzwonów. La Toya też dość poprawnie się wczuwa w tekst. Niewątpliwie to najjaśniejsza jak dotąd piosenka. Tutaj też mogę sobie wyobrazić królową Nefertari, która opłakuje ukochanego. I na koniec ostatnie uderzenie serca… A w tle zachodzące słońce nad piramidami w Gizie lub nad Doliną Królów.

Piątka na płycie to cover. I to nie byle jaki. Na warsztat wzięto kompozycję „Ordinary world” Duran Duran. Trzeba przyznać, ze wreszcie Stillnox brzmi jak należy, łącznie z językiem angielskim. Słychać, że kawałek został do zdarcia ograny na próbach, bo bardzo mądrze została przemyślana sprawa podziału wersów. Wokaliści dobrze operują swoimi głosami i idealnie tu współbrzmią. Można by rzec, że jest to kawałek, który idealnie pasuje na singla.

Pierwszą część płyty zamyka „When the man is lost”. I jest to niespodzianka: Martin śpiewa w języku polskim! Rytmem kojarzy się z tymi wszystkimi socjalistycznymi, robotniczymi piosenkami w stylu „razem chłopcy, tu kuje się stal”. I o ile pierwsza część utworu jest fajna, o tyle refren to chyba jakiś odrzut z programu DYSZCZ (Dyskoteka Szarego Człowieka feat. Lucyna Malec). Nie to jest to absolutnie to, o co chodzi w mrocznej muzyce gotyckiej, nawet jeśli jest nowoczesna. W tej kwestii idealnie może co nieco podpowiedzieć słowacka Lahka Muza. Tam też są sample i nowoczesne klawisze. Ale równocześnie jest tam taki klimat, że człowiek spada w najgłębsze czeluści swego umysłu. Tutaj tego nie ma.

Przekładam płytę na stronę B. A tam czeka już numer tytułowy, „Aten”, drugi z tych „egipskich”. Spróbuję się więc doszukać egipskości. Zaczynamy od wsamplowanego muezina albo natchnionego nomada…, trochę to od Egiptu dalekie, ale niech będzie. Posłuchajmy, co dalej. Jakieś próby z arabeskami. Niestety Martinowi kompletnie nie leży ta piosenka. Ma duże problemy z oddechem podczas śpiewania, co powoduje wrażenie, że jeszcze chwila i nie dokończy wersu. Poza tym bardzo mocno drży mu głos i zdarzają się fałsze. Można było zrobić kilka dubli i posklejać w jeden wers – śpiewa nisko i mogłoby to fajnie brzmieć. Szkoda, bo kawałek miał spory potencjał. Całość spina znów samplowana przygrywka na arabskiej mandolinie ud.

Numer osiem to drugi (nie licząc coveru) dobry utwór na tym albumie. Siłą „Noctnitsa” jest przede wszystkim świetna gitara Piotra Kazały. Martin tym razem brzmi tu gdzieś pomiędzy Gahanem a Alexandrem Veljanovem z Deine Lakaien. Pojawia się tu też ciekawa melodia, a i elektronika nie jest tu zbyt nachalna. No, gdyby cały album brzmiał tak, jak ta kompozycja, nie byłoby się czego czepiać. Są również zabawy w dublowanie wokalu (w postaci echa) i przyniosło to dobry, niemal arabski efekt. I wreszcie ta gitara, która sobie niczym Nil płynie w tle z czasem stając się tą najważniejsza częścią całego numeru. Nie dało się tak od razu?

„Awake” przeszywa mocno niespokojnymi klawiszami, ale za to jakże pięknymi. Ta kompozycja mogłaby spokojnie być instrumentalna, bo to, co się dzieje w tle za sprawą Gregora Rosa sprawia, że na plecach pojawiają się ciarki, a w wyobraźni obrazy malują się same. Brawa dla Gregora za ten niezwykły, mocno kojarzący się z Diary of Dreams, klimat! La Toya zaś próbuje śpiewać niemal operowym głosem. Brzmi to zaledwie poprawnie, ale niestety wszystko, co tam śpiewa staje blade wobec tego niesamowitego tła. Hmm, a może zamiast śpiewu lepsza byłaby melorecytacja…? Mielibyśmy wówczas coś równie przeszywającego, jak artrosisowa „Rzeka istnień”.

„Razor blade” zaskoczył mnie nagłą i niespodziewaną modulacją głosu Martina. Okazuje się, że potrafi on nieco mocniej „nadepnąć” na swój głos i robi się wtedy groźny, drapieżny. Niestety, momentami słychać, jak bardzo się on męczy, znów szwankuje oddech. Słychać, ze to wszystko było nagrywane za jednym pociągnięciem, na tak zwaną „setkę”. A jeśli nie, to tym gorzej dla Martina. Znów szkoda, bo te malutkie mankamenty psują cały numer – słuchacz zamiast koncentrować się na słowach czy muzyce, czeka, kiedy wokalista się wywali. Klawisze zaś kojarzą mi się trochę z czeskim Bratrstvem Luny („Carpe Diem”).

Przedostatni kawałek to „Amarna”. Zaczynamy od znów bardzo fajnych brzmień elektroniki (ponownie bardzo blisko DoD), by za chwilę wreszcie wejść w dobrze zaśpiewaną frazę Martina. Jest nisko, spokojnie, bez niepotrzebnych drgań, na krawędzi melorecytacji. Również La Toya stanęła na wysokości zadania i śpiewa przyjemnie dla ucha. Całość leciutko psuje nieco rozwleczony refren, ale i tak jest całkiem sympatycznie. Ma to klimat i to, co być powinno: ciekawe klawisze, rozmowy pomiędzy muzykami, emocje.

Album zamyka zdecydowanie najlepsza kompozycja i trzeci numer z serii o Egipcie. „Nefertiti” kojarzy mi się z początku z Morgan Lacroix, wokalistką Mandragora Scream (ten szept!), a całość zdecydowanie ze stylem tej grupy. Znów jest przepiękny klimat, jesienny, niemal żałobny. Seraphin wraz z La Toyą śpiewają nisko, powoli i przeszywająco. Niesamowity finał, godny nazwy „gotycki”. W „Nefertiti” wszystko jest na swoim miejscu i zdecydowanie nie ma się tu do czego przyczepić.

Cóż, raczej nie będzie to mój najbardziej ulubiony gotycki album. Oczywiście doceniam wkład pociągającego za wszystkie sznurki Martina Seraphina w ogólny koncept, teksty, muzykę, promocję i całą wykonaną przez niego pracę, której słuchacz nie widzi. „Aten” posiada bardzo duży potencjał, ale ma on niestety również zbyt dużo niedoskonałości, które bardzo trudno wybaczyć. Jest pewna wciągająca wizja, jednak wydaje się ona nie do końca dopracowana. Dlatego mam pewien problem, jak ostatecznie ocenić ten nie aż tak bardzo zły przecież krążek. Przez wzgląd na obecne czasy, które nie są wcale łaskawe dla artystów i dla ich sił daję ocenę

5,5/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz