1. This Is My God
2. Lost Worlds
3. Karma Killer
4. Us Against The World
5. The Chosen Ones
6. A World Without Heaven
7. Judas
8. Eyes Of The Young
9. These Are The Hands
10. The Lesson
Rok wydania: 2012
Wydawca: EMI
http://www.steveharrisbritishlion.com/
Muzycy Iron Maiden poprzez dekady miewali skoki w boki. A to gitarzyści
folgowali sobie w pobocznych zespołach, a to Dickinson prowadził karierę
solową (będąc równolegle w zespole, jak i w czasach po jego
opuszczeniu). Tylko Murray i Harris – niekwestionowani ojcowie
przedsięwzięcia wydawali się być w swoim zespole spełnieni.
Nie ukrywam, że byłem zdziwiony informacją, że ma ukazać się album
solowy sygnowany nazwiskiem Steve’a Harrisa, przyznam tez że z powodu
słabszych (w moim odczuciu) poprzednich albumów Żelaznej Dziewicy –
informacje te tchnęły nieco nadziei… aczkolwiek podszedłem do tematu
nieco ostrożnej, bez wygórowanych oczekiwań. W końcu, kilka razy już
Harris zawiódł… albo delikatnie mówiąc nie do końca spełnił
oczekiwania.
Mamy zatem już do odsłuchania solowe wydawnictwo zatytułowane „British
Lion”. To zdanie jest kluczowe i nieprzypadkowe, bowiem album
udostępniono w całości do odsłuchania na stronie internetowej artysty.
Co z jednej strony chyba pokazuje specyfikę czasów i rynku muzycznego, z
drugiej strony pewność z jaką Harris i spółka traktują album. Liczą na
to, że „lwia” część przesłuchujących zapała do tego materiału uczuciem –
i obawiam się, że chyba się przeliczą.
Album rozpoczyna się brzmieniem, którego starzy fani mieli już chyba
dość. Brzęczący bas, nie przekonujący miks i najgorszy element układanki
– wokal – kompletnie bez charyzmy i polotu. Otwieracz przypomina mi
nieco klimatycznie to czym Smith zajmował się swego czasu w Psycho
Motel. Niby jest parę fajnych riffów, melodia… do której możemy się
przekonać kiedy bardzo chcemy dać jej szansę, no i jeszcze pozostaje
wrażenie jakiegoś silenia się na nowoczesność.
W kolejnych utworach bas słychać coraz wyraźniej, instrumentarium wydaje
się zostawiać więcej miejsca dla Steve’a… w końcu to solowy album
basisty (niby). Ale gitary mają parę fajnych motywów. Ciekawie
wybrzmiewają i prowadzone są – uważam – dość sprytnie. Choć drugi utwór
to dopiero rozgrzewka po falstarcie… wokalnie bez zmian – mizeria,
aczkolwiek z biegiem utworów głos wokalisty już mniej wkurza. A nawet
sprawdza się we fragmentach spokojniejszych – jak np. akustyczna
końcówka „Lost Worlds”.
„Karma killer” mógł podwyższyć statystyki załamań nerwowych i popsutego
sprzętu audio – jeśli ktoś pacnął odtwarzacz pięścią… Jak na razie
najbardziej miałki kawałek – wprawdzie z wyraźnym riffem, ale nudny a
nawet drażniący. Jeśli już rozbierać go na czynniki pierwsze, to
nienaganny rytmicznie.
Dla wytrwałych – tych którzy nie rzucili jeszcze słuchawkami w kąt
pokoju, czeka nagroda -od utworu czwartego nieprawdopodobna zwyżka
formy. Kolejne utwory są po prostu lepiej rozpisane. Mają bardziej
klasyczną piosenkową konstrukcję a zorientowanie na melodie, to chyba
było to, czego potrzeba było fanom Harrisa.
„Us against the world” jest chyba najbardziej maidenowskim kawałkiem na płycie – mimo, ze brzmienie nadal nie poraża.
Jest to natomiast utwór do którego bez zażenowania mogę się przyznać
jako mojego faworyta, a nawet zaprezentować album znajomym poczynając
właśnie od niego. Niby nieco leniwe zwrotki, ale za to dość dynamiczny
refren i soczyste – naprawdę porządne motywy gitarowe (tylko ten
wokal… jakby się facet męczył).
Dobrą passę podtrzymuje kolejny kawałek „The chosen Ones”, który
wpisałbym brzmieniowo gdzieś w czasy „No prayer for the dying”, to chyba
z kolei najbardziej rock’n’rollowy wałek na płycie (obok „Eyes of the
young”), uwypuklony bas nieco nieprzestrojonej gitary a i brzmienie +
wokal zbliża utwór gdzieś w rejony Thin Lizzy. Ach – i ta maidenowska
solówka… utwór spokojnie pasowałby również do „Tattoed Millionaire”
Dickinsona.
Dobre samopoczucie słuchacza podtrzymuje kolejny utwór „A World Without
Heaven”… fajnie zagrany, soczyste gitarki, bas i talerze, niezła
melodia… maidenowskie zwolnienie (jak przystało na kawałek dłuższy),
całe szczęście szyte podczas tego motywu solówki są dość fajne i chyba
nikogo nie znużą… czy ktoś zarzuci mi przynudzanie, jeśli wspomnę o
słabych wokalizach?
Kolejne kawałki oscylują gdzieś pomiędzy klimatami z ostatnich albumów
Dziewicy, a wspomnianym rockowym szlifem. Żaden natomiast z kolejnych
utworów nie umywa się nawet do wybitnego na tle całego albumu
poprzedniego kwadransa. No może jeszcze pokłonię się nad kawałkiem
przedostatnim „These are the hands”, który wpływa dość znacznie na
pozostawienie niezłego wrażenia po zakończeniu słuchania płyty – ok.,
dopisuję do ulubionych.
Ballada wieńcząca płytę z kolei jest niezła, ale w sumie nudna… snuje
się gdzieś wokół głównego motywu, a smyki w tle właściwie można było
odpuścić, na rzecz choćby gitar akustycznych.
Nie ma co ukrywać. Płyta jako całość nie jest dobra. Ale daleki jestem
od umazania jej błotem, czy obrzucenia obelgami. Cztery kawałki są wręcz
świetne… kilka jest wyjątkowo miałkich… mamy tu też kilka
średniaków.
Nieco mniej niż połowa utworów jest zatem na naprawdę niezłym poziomie.
Zatem czy kupujecie płytę jeśli mniej niż połowa wam się podoba?
Odpowiedzi będą różne… Jeśli jesteście fanami muzyka, to i owszem.
Wydaje mi się, że starzy fani nie odpuszczą i po kilku przesłuchaniach
przekonają się do materiału. Wiecie co… nawet ja jestem bliski decyzji
o zakupie – mimo iż uważam, że ten krążek nie spełnił moich oczekiwań,
czy je jednak zdecydowanie zawiódł? Chyba nie… brałem pod uwagę też
wpadkę.
Jesteście fanami Maiden? Kiedy ktoś zapyta was o solowy album Harrisa,
doznacie takiego specyficznego uczucia zażenowania, kiedy chcecie
polecić komuś coś słabego z nadzieją, że w sam raz jemu przypadnie do
gustu.
Płyta niezbyt dobrze brzmi, wokal jest… specyficzny i cóż – mimo, że
nie mogę wystawić oceny negatywnej, przyznam że po jej kilkukrotnym
przesłuchaniu pozostają mieszane uczucia. Tak czy inaczej, płyta nie
męczy słuchacza jak ostatnie dzieło macierzystej kapeli Harrisa.
Jeśli miałbym recenzję zakończyć dowcipną, błyskotliwą pointą, zapytany o
to czy ten Brytyjski Lew kąsa – odpowiedziałbym, że owszem… wprawdzie
zamiast zębisk ma protezę, ale może upier…niczyć ci całą łapę.
5,5/10
Piotr Spyra