Splinn – 2011 – Becoming Ourselves

Splinn - 2011 - Becoming Ourselves

1. Resign
2. Memories (We Wont Sail Away)
3. Closest Friend
4. Euphoria
5. Stranger
6. Ordinary Boy
7. 26
8. Fearing God
9. Get Away
10. Everyone Else (bonus track)

Rok wydania: 2011
Wydawca: M&O
http://www.myspace.com/splinn


Splinn to paryski zespół, założony w 2008 roku przez dwóch przyjaciół z dzieciństwa: Benjamina SF (perkusja) i Laurent D. (Wokal / gitara). Po nagraniu 4 kompozycji demo, zaczęły się poszukiwania basisty. Wkrótce do grupy dołączyli Roman V (bas), a później Jeremiasz L (gitara), dwóch muzyków, którzy studiowali w słynnej Akademii Muzycznej International (MAI) z Nancy. W 2009 roku weszli do finału festiwalu Fallenfest, a w listopadzie tegoż roku nagrali pierwszą EP-kę we współpracy z niejakim Françoisem Boutault (Dagoba, ARRS, Black Bomb…). Wreszcie przyszedł czas na pierwszą pełną płytę w karierze Francuzów, „Becoming Ourselves”. Tak pokrótce przebiegała historia tej młodej, rockowej grupy.

Piszę ogólnikowo rockowej, bo tak naprawdę ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, do jakiej szuflady w przestronnej, „rockowej komodzie” można by ją ulokować? Dzięki ostatniej wizycie w Krakowie, na której mogłem pierwszy raz na żywo usłyszeć „Ananasowych Złodziejaszków”, po pierwszym kontakcie z muzyką Splinn, miałem właśnie skojarzenia z Pineapple Thief. Gitary na płycie „Becoming Ourselves”, mają właśnie takie transowe, motoryczne, dosyć jednostajne brzmienie podobne do gitary Brucea Soorda. Natomiast śpiew Lourenta D, może nie jednoznacznie, ale odrobinę kojarzy mi się z wokalem Thoma Yorke’a z Radiohead. W muzyce Splinn obecna jest również pewna doza melancholii, towarzysząca zespołom pokroju The Gathering czy Katatonii. Płyta jako całość jest niestety zbyt jednostajna i monotonna, można by się pokusić nawet o stwierdzenie, że jest to swoista mieszanka melancholii i nudy, tak głęboka jak jezioro Hańcza. W takiej właśnie głębinie, wydawało by się, tonie nawet postać widniejąca na okładce tej płyty. Gdybym miał wyróżnić jakiś utwór spośród tego smętnego monolitu, byłaby to chyba „Euphoria” (nawet tytuł za tym przemawia). Gitarową ścianę dźwięku dopełniają tutaj przyjemne brzmienia smyków. Taką smyczkową otoczkę ma również nieco spokojniejsza kompozycja „Stranger”.

Słuchając „Becoming Ourselves”, która łącznie z bonusowym utworem „Everyone Else”, notabene najdłuższym (8 minut), trwa na szczęście zaledwie 43 minuty, nie umiałem opanować odruchu dolnej szczeki, która notorycznie opadała mi w dół, niestety nie z zachwytu, lecz z trudnego do powstrzymania odruchu ziewnięcia.

4/10

Marek Toma

Dodaj komentarz