1.DIVAK
2.Weight Of The World
3.Freakshow
4.Paranoia
5.Unblame
6.Cyber Masquerade
7.In My Darkest Hour
8.Forgotten
9.Suckerpunch
10.Time
11.Misfi Red
12.The Fall From Grace
13.Awakened
Rok Wydania: 2016
Wydawca: EAR Music
http://www.sototheband.com
Rok 2016 obfituje w różnego rodzaju jubileusze, a co za nim idzie
uświetniające je wydawnictwa – czy to nowe płyty, czy też wydawnictwa
pod szyldem „the best of”. Podobny jubileusz odchodzi Jeff Scott Soto,
znany m. in. ze współpracy z Yngwie Malmsteenem i Axelem Rudi Pellem. Na
50 urodziny postanowił sprawić sobie prezent w postaci nowego, drugiego
w dyskografii krążka swojego zespołu nazwanego po prostu Soto. Zaprosił
więc grającego na gitarze basowej Davida Z, siedzącego za perkusją Edu
Caminato z Brazylii, oraz grających na gitarach BJ i Jorge Salan, by
stworzyć następcę albumu „Inside the vertigo”. Nazwał go „Divak”, a na
jego okładce wśród mozaik pojawiła się czarna pantera. Czy to dzikie,
szybkie i agresywne zwierzę gwarantuje równie szybkie i agresywne
granie? Czas włożyć krążek do odtwarzacza.
Zaczynamy od utworu tytułowego „Divak”, który stanowi intro do całości.
Delikatne klawisze i smyki, które wprawiają w niepokojący nastrój.
Następnie dołącza gitara i wtórująca jej orkiestra. Robi się smakowicie.
Gdzieś w oddali jakiś chórek i riff przypominający wiolonczele
Apocalyptiki. Wstęp kończy się chóralnym „divak!” i przejściem do numeru
dwa albumu, czyli „Wight of the world”.
Powoli rozpędza się lokomotywa złożona z ciężkiego riffu i jeszcze
lepszego „strzelającego” basu. Krótkie sprawdzenie przez Scotta
mikrofonu w postaci „yyyeeaaah” i można się posiłkować połamanymi
riffami rytmem. Głos Scotta lekko chropowaty, ale niezwykle rockowy
sprawia, że z czasem utwór się rozpędza. Refren stanowi początkowy riff
okraszony dobrym śpiewem Jeffa. Równie szybko i nowocześnie brzmi
solówka przypominającą trochę grę Yngwiego lub Viktora Smolskiego z
Rage. Dające nadzieję bardzo dobre rozpoczęcie albumu.
Przechodzimy zatem do kolejnego utworu jakim jest „FreakShow”.
Rozpoczynamy od niemal klubowego rytmu połączonego z bardzo nowoczesnym i
ciężkim riffem. I tu Jeff próbuje mikrofon krótkimi „heeey”. Na uwagę
zasługuje gra sekcji rytmicznej w tle. Z czasem utwór się rozpędza,
robiąc się przy tym trochę zbyt chaotyczny i zbyt hałaśliwy. Miła dla
ucha jest jednak solówka, klasyczna, odpowiednia dla rocka. Utwór
troszkę słabszy od poprzednika. Przejdźmy dalej.
„Paranoia” rozpoczyna rytmiczne uderzenie stopy wraz z nisko nastrojoną
gitarą i świetnym basem. Jeff śpiewa na początku nisko, co fajnie wpływa
na rytmikę zwrotki. Z czasem śpiewa jednak z coraz większą werwą.
Refren z kolei prowokuje do tego, by grać ten kawałek w stacjach
radiowych. Na uwagę zasługuje lekko orientalny riff wraz solówką. Dobrze
i rzetelnie zagrany numer z ciekawymi ozdobnikami na gitarze w tle.
„Unblame” z kolei to bardzo dobry lekko pompatyczny riff na początku i
klimatyczny, jakby gdzieś z oddali, śpiew wokalisty. Utwór może kojarzyć
trochę z dokonaniami Thunderstone. Dzięki zaproszonej Kimberly Freeman z
grupy One-Eyed Doll pojawia się też ładny kobiecy śpiew w tle. Ciekawy
numer z dobrą robotą perkusji i lekkim chropowatym śpiewem Jeffa. Jeden z
najciekawszych na płycie.
Następny w zestawie jest „Cyber masquarade”. Ciężki, niski riff, niczym
czołg rozjeżdżający słuchacza. Numer bardzo amerykański w śpiewie, znów
pojawiające się ozdobniki wokalne w postaci „heeey, eyaah” oraz lista
zagrożeń cybernetyki. W połowie coś dziwnego dzieje się z kompozycją,
bowiem zespół traci moc na rzecz niezbyt udanej solówki basisty. Z kolei
solo gitarzysty zdaje się lekko fałszować… Czy tak miało być? Czy przy
dużej prędkości grania zespół stracił wenę? Niestety to nie jest udany
numer i w sumie szkoda, że znalazł się na płycie. Przejdźmy zatem do
kolejnego…
„In my darkest hour”. Delikatna gitara akustyczna i klawisze znamionują
balladę. Śpiew wokalisty jest tu bardzo tajemniczy, niespokojny,
budujący napięcie. W tym utworze grupę wspomagają delikatne smyki.
Całkiem dobrze wypada też solówka – delikatna, rozmarzona i przemyślana.
Warto zwrócić uwagę na końcówkę. Ach, te pełne napięcia wiolonczele i
kontrabasy. Do pełni szczęścia brakuje tylko uderzeń dzwonów rurowych,
ale i tak jest genialnie. Bardzo ciekawa kompozycja, pozwalająca
zapomnieć o nieudanym poprzedniku.
Następnym numerem jest „Forgotten”. Niespokojna gitara zostaje rozbita
połamanym riffem drugiej gitary i wtórującej jej świetnym basem w tle.
Niestety znów wokalista serwuje słuchaczowi stopniowany krzyk zakończony
„yeeeaahh!”. Może daje to rockowy sznyt i drapieżny efekt, ale z czasem
takie „yyeeaahhowanie” robi się wręcz irytujące i psujące ciekawe
kompozycje. Po solówce mamy bardzo amerykańskie akustyczne granie, by
jeszcze raz uderzyć refrenem. Dobre granie, rockowe, lecz raczej nie
najwyższych lotów.
Kolejną propozycją zespołu jest „SuckerPunch”. Znów delikatną, lekko
przetworzoną grę gitary przerywa uderzenie drugiej, mocnej, nisko
nastrojonej. Ta pierwsza nie pozostaje dłużna i stara się skutecznie
przebić przez hałaśliwą grę zespołu. Trochę znów wkrada się w ten numer
chaos, tak jakby każdy chciał grać w nim pierwsze skrzypce, co daje
efekt ogromnej niespójności. W tym miejscu wkradła się już trochę
monotonia i wrażenie, jakby się ten kawałek słyszało przed chwilą. A
może to tylko chwilowy efekt? Do końca krążka jeszcze 4 numery. Jedziemy
więc dalej.
„Time” to kolejna porcja ciężkiego riffu okraszonego dłuuuuugim
„yyyeeeeeeaaaahh”. Refren z kolei na wskroś przypomina ten z początku
albumu. Czyżby zespołowi naprawdę już brakowało pomysłów? Całość kawałka
próbuje naprawić perkusista, znacznie podwyższając tempo. Trochę się to
udaje, bo z ciężkiego riffu robi znacznie szybciej, ale i tak bez ładu i
składu. Jeszcze tylko refren, plus kilkukrotne „yyeeaah” i przechodzimy
do „Misfired”.
Zaczyna się ciekawie. Połamany bas wraz perkusją i delikatny chórek w
tle. Gitary idą na ten pomysł i również całkowicie łamią strukturę
swoich riffów. Z każdą sekundą robi się coraz ciekawiej. Wokalista
również daje radę, dostosowuje się do poziomu i po raz pierwszy od dawna
udaje mu się porządnie zaśpiewać cały kawałek. Jest on o tyle ciekawy,
że znacznie na plus odstaje od kilku poprzednich. Daje to nadzieję, że
będzie jeszcze dobrze.
Przedostatni „Falling from grace” to znów ciężkie riffy na początku, ale
i zarazem ciekawa gra drugiej gitary. Kompozycja jednak jakoś nie
porywa. Coś jest w tym kawałku, co powoduje, że jest średnio. Może to
znów kolejne „ yeah”, a, może po prostu podobieństwo do poprzednich
utworów…
Ostatni z nich to „Awakened”. Zaczynamy od klawiszy i znów niskiej
gitary. W tym przypadku gitary brzmią tak, jak powinny. Ma się jednak
wciąż wrażenie, że linia melodyczna jest niezmienna od dobrych sześciu
piosenek. Z czasem numer się rozkręca, aż po orkiestralne smaczki
okraszone klawiszami. Płyta stop.
Czas się zatem zastanowić co jest z nią nie tak. Muzycy grają naprawdę
dobrze, sekcja rytmiczna bez zarzutu. Jest jednak coś, co powoduje
wrażenie niezwykłej wtórności i jednakowatości wszystkich piosenek. Może
za dużo „yeeeaahhów”, a może za dużo numerów. Zaczynało się dobrze,
jednak z czasem płyta zrobiła się na tyle monotonna, by jak najszybciej
zakończyć z nią przygodę… Panterze z okładki najwyraźniej ze starości
wypadły już wszystkie zęby.
5/10
Mariusz Fabin