SLAVE KEEPER – 2022 – Ślad

slave keeper

1. Świt
2. Ratuj Mnie
3. Nadszedł Czas
4. Watchmaker
5. Ostatni Raz
6. Mój Los
7. Heaven
8. Samotny
9. Zagubiona
10. Leonardo
11. W Obliczu Wojny
12. Zostaw Ślad

Rok Wydania: 2022
Wydawca: Slave Keeper
https://www.facebook.com/SlaveKeeperOfficial


Co jakiś czas z wojaży po rockowym świecie wracam do kraju nad Wisłą, by przepakować swój muzyczny plecak i ewentualnie sprawdzić, co nowego nada się do zabrania ze sobą w dalszą podróż. Tym razem wylądowałem w Lublinie, na dość mrocznej ulicy, którą jakiś tajemniczy zakapturzony mnich z lampą naftową w dłoni prowadzi kogoś uwiązanego łańcuchami. Po krótkiej obserwacji owej postaci postanowiłem podejść bliżej i zamienić z nią kilka słów. Człowiek ten przedstawił się jako Slave Keeper. Wyznał mi także, że jego imię oznacza równocześnie fach, którym się zajmuje i swoją robotę zaczął w roku 2014, czyli całkiem niedawno. Widać było po nim jednak, że ma ogromne doświadczenie i pasję do swej pracy. Spojrzałem na drugi koniec łańcuchów. Do dwóch żelaznych sznurów przypięto pięć osób, jedną kobietę i czterech mężczyzn. „Opiekun Niewolników” z uśmiechem na ustach wyjawił mi nazwiska tych postaci. Niewiasta to Marta Biernacka, na co dzień zajmująca się śpiewem. Pozostałe osoby to panowie, którzy w rękach dzierżą gitary: Piotr Jakubowicz oraz Dominik Szwajgier. Pozostali dwaj panowie odpowiadają za sekcję rytmiczną: Jakub Orłowski za gitarę basową oraz Piotr Szalak, który zasiada za perkusją. Obok muzyków szły również jakieś inne postaci, lecz nie były one zakute w łańcuchy. Zakapturzona postać poinformowała mnie, że wspomni o nich w stosownym czasie. Zaintrygowany tym wszystkim postanowiłem sprawdzić, jakież to umiejętności posiadają ci młodzi ludzie kroczący tą metalową ścieżką. Z klepsydry wiszącej przy pasie mnicha wysypały się kolejno instrumenty i się zaczęło. Grupa przedstawiła dwanaście debiutanckich kompozycji spiętych swoistą klamrą oznaczoną tytułem „Ślad”. Czy coś pozostanie w pamięci po tejże płycie? Czas start.

Zaczyna krótkie intro. „Świt” to ciekawe klawisze, lecz prym wiedzie tu zachęcająca do rytmicznych uderzeń w dłonie perkusja. Za chwilę do głosu dochodzi również gitara. Trochę melancholijna, rozmarzona. Momentem kulminacyjnym jest fragment, gdy wychodzi słońce w postaci schowanego lekko w tle wokalu i drugiej gitary. To zaledwie początek, przedsmak.

Intro łączy się z „Ratuj mnie”. I tu jest to, o co chodzi w dobrym metalowym graniu. Perkusja nagle przyspiesza, riff jest trochę maidenowski, okrzyk Marty trochę niczym Halford z Painkillera. Jednak to co najlepsze w tej kompozycji to dopiero za chwilę, bowiem wokalistka ma kawał głosu, o czym jeszcze się przekonam. Ciekawie brzmi jej głos, doskonale operuje swym brzmieniem bez problemu przechodząc z niskich rejestrów na wysokie tony. Doskonała dykcja sprawia, że słucha się jej z wypiekami na twarzy. Dużo się także dzieje u innych muzyków. Wszytko tutaj jest porządnie skomponowane i na właściwym miejscu. Zadbano o „rozmówki” pomiędzy gitarzystami, w których słychać, że panowie nie tylko dobrze się rozumieją, ale wiedzą, jak używać swych instrumentów.

Po szybkim otwarciu „Nadszedł czas”, by spokojnie kroczyć dalej. A tu fajny bas i, wydawać by się mogło, nierówna gra perkusji. To tylko zmyłka, bowiem mądrze zastosowano tutaj uderzenie pałeczką w werbel zamiast stopy. Przez chwilę zastanawiałem się do kogo porównać głos Marty. I myślę, że są to okolice Małgorzaty Ostrowskiej (choć Marcie brakuje chrypy, ale jestem pewien, że z czasem ona się pojawi i ten rockowy pazur będzie jeszcze lepszy) i Mai Konarskiej. Kompozycyjnie tez jest fajnie, z dobrą grą gitar, które się wzajemnie uzupełniają. Wciąż fajnie w tle gra sekcja rytmiczna z basem na czele. I, co ważne, jest melodyjnie, z ciekawą, niestandardową grą klawiszy.

Czas zmienić język na angielski, który, jak wiadomo nie od dziś, często bywa zmorą dla naszych wokalistów i wokalistek. Pora więc na „Watchmaker”. Odpalamy zegar, który już od pierwszych sekund daje nadzieję na bardzo dobrą kompozycję. Tykają tutaj między innymi gitary. No i pytanie, czy Marta dała radę. Dała, potrafi śpiewać w języku Anglosasów, aczkolwiek mam wrażenie, że refren został „zabezpieczony” poprzez dodanie chórków. I momentami ciężko tam rozróżnić poszczególne słowa. Troszkę szkoda, bo w zwrotkach jest dobrze. W tym numerze znów mamy do czynienia z mądrą grą zespołu, który nie pędzi na jednym riffie czy zagrywce, a za pomocą perkusji zmienia całkowicie klimat tego numeru. Perkusja i klawisze wysuwają gitary do przodu, by znów pokazały popis swych umiejętności. A są one całkiem całkiem. Jest tutaj i ciekawa solówka oraz skoczna gra.

„Ostatni raz” to znów ciężki, świetny riff kroczący niczym wojsko na defiladzie – dostojnie i z podniesioną głową. I znów mądrze jest tuż przed refrenem, zmienia się bowiem tempo, a gitary podchwyciły klimat jakby z filmów grozy. Przez ułamek sekundy jest niespokojnie. Natomiast to, co Marta wyrabia za mikrofonem sprawia, że w zasadzie jest gotowa, aby pukać do pierwszej ligi żeńskiego metalowego wokalu (a to dopiero debiut). Ale coś mi się wydaje, że będzie z niej wielka pociecha. I znów mądrze zastosowano tutaj dublowanie wokalu, by jeszcze bardziej podbić jej głos, a wszystko to spina genialna praca perkusji i gitar.

Stronę A albumu zamyka „Mój los”, jedna z moich ulubionych kompozycji na albumie. Zadbano tutaj o wszystko, czego oczekuje się od kompozycji, która ma dać chwilę wytchnienia, a nie jest balladą. Tutaj również pojawiają się pierwsi goście: chórek, który ubarwia tę piosenkę, aż miło (zwłaszcza druga część numeru to swoisty popis umiejętności tych głosów). Zanim jednak on zabrzmi, na gitarze akustycznej gra nam Marta. Gościnnie na flecie i sopiłce zagrał natomiast Piotr Michalski (zbieżność imienia i nazwiska z redakcyjnym kolegą z Rockarea zupełnie przypadkowa), udzielający się w folkowej grupie Drewutnia. Znów jest przepięknie, klimatycznie i nastrojowo. Wokalistka tutaj śpiewa nieco inaczej, niż do tej pory: jej głos brzmi delikatnie, jest także pełen rozpaczy, zwątpienia i tęsknoty. Największą robotę jednak robi w tym kawałku kilkunastoosobowy chórek (jakże inny od tych, które znamy z Therion czy Nightwish). Mnie kojarzy się on z przepiękną melodią szóstej części utworu Chronology Jean-Michela Jarre`a. Nie ma tu ani jednej zbędnej nutki, zespół dokładnie wiedział, w jakich momentach użyć elektrycznych gitar czy perkusji, by zwiększyć wartość emocjonalną utworu. Przyda się to w końcówce, gdy słuchacz pozostanie z pytaniem, co mogą oznaczać dźwięki otwieranej celi. A może to właśnie słuchacz ma dopisać sobie ciąg dalszy owej historii…? Sprytne i mądre posunięcie.

Stronę B rozpoczynamy od jeszcze jednej kompozycji śpiewanej w języku angielskim. „Heaven” to rytmiczna gra gitary, która przeradza się w fajny hard rockowy riff. Warto się w niego wsłuchać, bowiem może się on kojarzyć z blackmore’owskim „Ariel” (szlachetna inspiracja!). Słychać również tutaj, że Marta pewniej się już czuje w obcym języku, a kolejne wersy nie zostały zagłuszone przez chórki. Ciekawie robi się tutaj także podczas solówki, której słucha się wręcz z uśmiechem na twarzy. Jest to naturalna gra, bez żadnego dumania i kombinowania. Fajnie także na chwilę zmienia się tempo, by do głosu mogła dojść druga gitara i stanąć w konkury. Karty natomiast rozdaje tutaj genialna gitara basowa, która nawet jeśli jest minimalnie w tle, to i tak staje się równorzędnym graczem w tej kompozycji.

Numer osiem na krążku to jeszcze jeden mój ulubiony kawałek. „Samotny” najpierw przedstawi się jako ciężka gra gitar i nieco arabeskowa wokalistka. Następnie za sprawą lekko indyjskiego basu fantastycznie będzie współgrać z Martą. A potem? No właśnie… jeszcze jedna inspiracja szlachetnym riffem (tym razem „Gates of Babylon”), ale za to jak świetnie pożyczony i przerobiony jest ten motyw. Coś cudownego. Wydaje mi się, że podczas koncertów ten kawałek będzie miał jeszcze więcej ognia i stanie się bardziej „orientalny”. Druga część utworu to natomiast najwyższa półka klimatycznego grania. Zaczynamy od zupełnej zmiany nastroju, by przez chwilę rozkoszować się grą gitary, a potem już tylko Ona i Jej genialny głos. I nie potrzeba tutaj chrypki, rockowego pazura. Słychać, że Marta jest swojego świadoma głosu i doskonale wie, kiedy zsunąć się nim niżej, a kiedy przyłożyć. Niewielu tak potrafi. Chcecie mieć jeszcze większe ciarki na plecach, jeśli sam dźwięk to za mało? Włączcie sobie przy tym fragmencie jakiś filmik ze szczytów gór. Może to być tatrzański Gerlach czy Granaty. Działa.

„Zagubiona” to próba przedłużenia tej niezwykłej magii, całkiem zresztą udana. Wracamy na metalowe tory z ciekawą grą gitar, która w pewnym momencie – by nie grać w kółko tego samego – przyspiesza i niemal improwizuje. Za sprawą ciekawych ozdobników wokal daje chwilę wytchnienia. Znalazło się tutaj także miejsce na płynne przejście do solówek, i to kilku, by znów powalczyć o to, który gitarzysta jest lepszy technicznie. Aż milo słuchać takiej potyczki. Obu panów rozdziela perkusja, która zmusza do pomachania czupryną. Ileż radochy ze wspólnego grania jest w tym kawałku. Aż naprawdę miło się tego słucha.

Czas na „Leonardo”. Z tym fragmentem płyty mam pewien problem, bo jakoś najmniej mi on pasuje do całości. Co prawda od strony muzycznej wszystko w nim gra: jest fajna gitara basowa, rozpędzająca się gitara i wokaliza w tle. Zespół puszcza również oczko w stronę fanów Ozzy’ego (kilka nutek z „I just want you”). Kawałek jednak zupełnie nie wpada w ucho. Nie wiem, może jest to kwestia trochę kanciastego tekstu, który, w przeciwieństwie do poprzedników, nieco kuleje. A może ten numer zyska więcej dopiero w wersji na żywo… Na razie zostawiam go, bo za rogiem mamy do odpalenia prawdziwą bombę.

„W obliczu wojny” został nagrany z jeszcze jednym, wyjątkowym gościem. A jest nim legendarny Grzegorz Kupczyk, którego niezwykle miło posłuchać w duecie z Martą. Czyżby zmiana pokoleniowa? Jeśli tak, to ja nie mam nic przeciwko. Fajnie się uzupełniają, ponieważ nie ma tutaj wokalu wiodącego, lecz raczej wzajemna rozmowa. Co do muzyki, to tutaj za sprawą świetnego basu i doskonałych gitar oraz wokalnej minibitewki mamy już jazdę bez trzymanki, a sam numer jest bardzo chwytliwy i melodyjny, dzięki czemu niełatwo wypada z pamięci. Tak, zdecydowanie zostawia ślad.

Ostatnim utworem na albumie jest właśnie „Zostaw ślad”, który z początku brzmi trochę maidenowsko, lecz zmienia swój nastrój, kiedy do głosu dochodzi wokalistka. Ciekawe jak wypadłby ten numer brzmiał z Małgorzatą Ostrowską w duecie… Może kiedyś się uda o tym przekonać?

No i nadszedł czas pożegnania z zakapturzoną postacią. „Ślad” to bardzo udany i doskonale wyprodukowany debiut. Potężne brzmienie i nietuzinkowe inspiracje potwierdzają, że ci młodzi ludzie są gotowi na to, żeby stanąć na jednej scenie z najlepszymi kapelami w Polsce. Mocną stroną są także doskonałe partie wokalne oraz umiejętności techniczne poszczególnych muzyków. Z wielką przyjemnością polecam, no i sam z zainteresowaniem będę obserwował, dokąd zmierza Opiekun Niewolników.

8,5/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz