Ava
Satelita
Prepovedana
Mir
Boj
Rgmgmt (Moje Rane)
Na nebu
1Minuta
Party Inc.
Khanta
Rok Wydania: 2024
Wydawca: Nika
Dużo wody upłynęło w Sawie i jeszcze zapewne znacznie więcej w Soczy od ostatniego studyjnego krążka słoweńskiej grupy Siddharta. Na następcę „Nomadi” przyszło czekać bowiem sześć długich lat, natomiast dla mnie to był jeszcze dłuższy okres, ponieważ ostatni bardzo dobry album pojawił się w roku 2015. I o ile „Infra” mnie rozczarowała, o tyle jej siostrę, album „Ultra” uznaję za jeden z najlepszych z całej kariery zespołu. Co ciekawe, oba te albumy wówczas powstały podczas jednej sesji, a wydane tylko w różnych odstępach czasu. Zespół przez ten okres kilku lat tak bardzo skupił się na graniu na żywo, że właściwie z czasem przyswoiłem myśl, iż Siddharta nie nagra już nic nowego. A tymczasem pomiędzy koncertami, w ciszy muzycy stworzyli najnowszy, dziesiąty już album o wieloznacznej literze „X”. Może to być właśnie odniesienie do numeracji w dyskografii (odniesienie do albumu „VI”, gdzie mylnie tłumaczono to cyfrą sześć?), może to być odniesienie do pewnego pięknego, niebieskiego ptaka, który przepoczwarzył się właśnie w tę literkę. A może to krwią zaznaczony głos np. na karcie do głosowania? Jak widać, tytuł daje wiele możliwości na interpretację. Intrygowanie tytułem jest jedną z wielu cech charakterystycznych dla tej grupy, której skład nie zmienił się od ponad dwudziestu lat. Tak więc niezmiennie za mikrofonem i na gitarze Tomi Meglič, na drugiej gitarze Primož Benko, na gitarze basowej Jani Hace, na klawiszach Tomaž Okroglič-Rous, oraz za perkusją Boštjan Meglič. Nie ukrywam, że byłem pełen obaw, czy ci muzycy potrafią jeszcze z siebie wykrzesać coś poza koncertową energią, której kilkukrotnie doznali także i polscy fani. Czas więc rozwiać te wszystkie wątpliwości i nurtujące pytania. Pora więc nacisnąć czerwony guzik X, który symbolizuje również liczbę kompozycji na tym albumie.
Numer I. Kompozycję „Ava” rozpoczyna zawołanie gitary basowej, które jakby brzmiało „chłopaki gramy!”. I rozpoczęli, co ciekawe riffem i brzmieniem niemal identycznym jak początek jednej z ostatnich kompozycji grupy The Cranberries („All over now”). Nie ma tu mowy o jakimś plagiacie, ja tu się jednak dopatruję, czegoś w rodzaju hołdu dla Dolores. Choć pewnie w sposób niezamierzony. Po chwili do głosu dochodzi Tomi, który brzmi, jakby dopiero co zaczynał swoją muzyczną przygodę. Jego niski i charakterystyczny głos wciąż potrafi hipnotyzować. Jest w tej kompozycji wiele różnego rodzaju zmian, które sprawiają, że słucha się tego numeru z zaciekawieniem. Potrafi być tutaj i melodyjnie, ciężko, rockowo, ale zarazem lekko. Można odnieść wrażenie, że zespół nie mógł się wręcz doczekać wejścia do studia i słychać tę radość z tworzenia czegoś zupełnie nowego. Za sprawą doskonałego brzmienia bez żadnego trudu wyłapać można wszelkie smaczki, jakie są w mądry sposób poupychane w tej kompozycji – począwszy od zmian barwy wokalu, po chórki, czy ciekawe efekty gitar.
Numer II. „Satelita” to świetne partie klawiszy, fajny bas, ale i znów świetne efekty w tle. Nie jest tutaj Sidharta, jaką znamy, ale zarazem jest tej kompozycji coś, co powoduje, że tę spokojną piosenkę słucha się z przyjemnością. Myślę, że jednym z powodów poza rzecz jasna twardym wokalem Tomiego, jest jakby powrót do pierwszej płyty, gdzie gościł saksofon. Tutaj po wielu latach znów on zabrzmiał u Siddharty, choć użyty przez zupełnie kogoś innego. Wtedy grał na nim Cene Resnik, dziś gościnnie Bojan Zupančič. Oj, jak pięknie przypomniały się stare czasy, kiedy to chłopaki zaczynały swoją karierę i jak klimatycznie się zrobiło. Nie przypuszczałem, że za sprawą tego instrumentu można tak doskonale oddać klimat przelatywania satelity gdzieś wysoko nad naszą planetą.
Numer III. Raz, dwa, trzy i lecimy z „Prepovedana”. Jest coś w tej kompozycji, że myślami wracam do zamierzchłych lat 80., 90 XX wieku. Wszystko to za sprawą nieco zniekształconego na tamten styl głos wokalisty oraz fajną grę basu na pierwszym planie. Nieco dyskotekowo robi za sprawą klawiszy, lecz wszystko to z dużą dawką przymrużenia okiem. Dla kontrastu zastosowano mocny, rockowy riff, który o dziwo się sprawdza i na swój sposób pasuje do tej układanki.
Numer IV. „Mir”. To gitarowo ta Siddharta jaką się zna. Fajny riff, mocno stąpający po ziemi, którego wspomaga gitara basowa. Również w partiach refrenu, czy zwrotce jest bardzo ciekawie. Znów fajnie gdzieniegdzie słychać różne dodatki, które mogą się kojarzyć np. z grą The Edge z U2. Odnoszę wrażenie, że kompozycja ta bardzo się sprawdzi podczas koncertów, gdzie energia grania na żywo sprawi, że ten numer będzie jeszcze bardziej skoczny. Z drugiej jednak strony liczba ciekawych pomysłów i dobrego grania sprawi, że widz będzie zapatrzony w zespół zapomniawszy o świecie dookoła.
Numer V. Stronę A płyty kończymy na powodującej ciarki na skórze kompozycji „Boj”. Zaczynamy od efekciarskiej gry na gitarze, która niejako zapowiada, że to będzie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Ależ ten wokal potrafi zahipnotyzować. Z początku nisko, a to, co potem wyprawia ze zmianą harmonii i wreszcie ten refren. Potem jest jeszcze lepiej za sprawą przeszywających klawiszy oraz smyczków. Jest magicznie. To jeden z tych wyciskaczy łez, które Siddharta potrafi pisać. I to jest kompozycja, po której nie pozostaje nic innego jak na kilkadziesiąt sekund, chociażby siedzieć w bezruchu. I w ten oto sposób po przecudnej urody grze na gitarze, wiolonczeli Zorana Bičanina i klawiszy wracamy do pierwotnej struktury, którą wieńczy bas Janiego.
Numer VI. Stronę B płyty zaczynamy od kompozycji, która posiada dość tajemniczy tytuł. „Rgmgmt (Moje rane)” wydaje mi się być najsłabszym utworem na albumie. Jest rockowo, skocznie, z fajnym basem w tle i dającym z siebie wokalistą. Lecz jest w nim coś, co sprawia, że ma się wrażenie, iż jest to tylko wypełniacz. Ot po prostu szybka rockowa gra, bez większego pomysłu, dlatego pozwolę sobie przejść do kolejnej kompozycji.
Numer VII. Utwór „Na nebu” może stanowić poważną konkurencję dla wcześniejszej ballady, jaka było „Boj”. Jest równie piękna i chyba wywołująca większe ciarki niż zamieszczony jako piąty na albumie utwór. To co jednak znacznie wywyższa siódemkę to fakt, iż kompozycja została w całości nagrana podczas wyjątkowego koncertu zagranego w studio radia internetowego Val 202, który należy do Słoweńskiego Radia. „Na nebu” zostało zagrane z towarzystwem Izabeli Hace – niesamowicie uzdolnionej skrzypaczki, która jest także córką basisty. Do utworu dodano także niesamowicie brzmiące dzwony rurowe, w które uderza Petra Vidmar. A jak to wypada wszystko razem. Rozpoczynamy od nostalgicznej gry na akustycznej, by za kilka chwil do głosu doszły skrzypce oraz klawisze. Tomi brzmi jak za dawnych lat niczym w „Sam”, „Samo Edini” czy „Novi Svet”. A to, co dzieje się później, wywołuje z każdą sekundą coraz większe ciary. Warto dodać, że Petra także gra tutaj na dość ciekawym instrumencie jakim jest paw. Wydaje mi się, że ta piosenka powinna zostać także wydana w samej wersji instrumentalnej, z wysunięciem skrzypiec na plan pierwszy. Bowiem nie ma tutaj ani jednej zbędnej nuty. Wszystko działa tutaj, tak jak powinno. I znów, to jest taki utwór po, którym należy odczekać kilka sekund, aby on przeminął w pełni.
Numer VIII. „1Minuta” poniekąd kontynuuje te niesamowite momenty, jakie były do tej pory, lecz robi to na swoich zasadach. Bo o ile muzycznie składa się z efektu cykania zegara i dość posępnego z początku klimatu, o tyle z czasem robi się niczym poranny wschód słońca. Jest coraz więcej światła i kompozycja błyszczy swym blaskiem. Fajnie brzmi tutaj Tomi, jego głos słychać już nieco zachrypnięty i sforsowany. Ta kompozycja jak wspomniałem przeszywa czym innym. Polecam wgłębić się w tekst, w szczególności w kontekście ostatniego niedopowiedzianego wersu. Powinno zadziałać niczym prawy sierpowy i zwalić z nóg. Tylko nieliczni potrafią dwoma słowami sprawić, że spada się z krzesła dzięki słowom, które się usłyszało. A wszystko wieńczy zegar…
Numer IX. Do wspólnego „Party Inc.” zespół zaprosił gości. A będą to dmuchający w ludowy instrument o nazwie kaval Goran Bojčevski, natomiast w tle głosu dadzą Neisha & Iris Ošlaj. I nie patyczkując się Goran od pierwszych sekund wiedzie prym w tym numerze. Nieco industrialnie robi się za sprawią basu Haniego. Niezwykle połamany rytm nabija Boštjan. W pewnym momencie robi się też niezwykle bałkańsko – żywiołowo, ogniście. I nie potrzeba różnego rodzaju trąb aby oddać muzyczny klimat Bałkanów. W zupełności wystarcza to, co się dzieje tutaj. Gorana i jego niezwykłego instrumentu, który swoją barwą może przypominać flet poprzeczny, można słuchać bez końca. Brzmi on niemal, jak zaklinacz węży na marokańskich placach. Do tego kotła postanowiono dorzucić niemal indyjską przyprawę w postaci różnego rodzaju talerzyków, które nakłada się na palce. Kiedy robi się już wystarczająco gorąco, jakiś kucharz postanowił przekręcić palnik na kuchence i wyciszyć kompozycję. Nie pozostaje, więc nic innego jak przejść do ostatniego już numeru.
Numer X. „Khanta” to krótka, ale mocna w swej wymowie kompozycja. W warstwie muzycznej bardzo pasowałby do albumu, który sprawił, że Siddharta pojawiła się w Niemczech, czy w Polsce – „RH-” Trochę też przypomina to, co zespół wyczyniał na albumie „Petrolea”. Myślę, że powoli nadchodzi czas, aby podsumować album, na który czekałem długo. Zdecydowanie za długo. Ale warto było czekać aż tyle. Bardzo dobrze słychać, że panowie mają już swoje lata na karku, jak i swoje lata na scenie. Tak, to bardzo dojrzały album, który ma jeszcze znamiona rockowego grania jak zza dawnych lat, ale czuć już tę nadchodzącą nostalgię. Co jest piękne i muzycy nie udają, że są kimś innym i potrzebują dwudziestu butli z tlenem aby wytrwać niemal dwugodzinny koncert. Szkoda, tylko że niestety, aby zobaczyć i usłyszeć ich na żywo należy przejechać niemal pół Europy. Raczej nie ma już szans na ponowne koncerty w Polsce. Chociaż może?
8/10
Mariusz Fabin