1. Adrenaline
2. Bully
3. Amaryllis
4. Unity
5. Enemies
6. I’m Not Alright
7. Nowhere Kids
8. Miracle
9. I’ll Follow You
10. For My Sake
11. My Name (Wearing Me Out)
12. Through The Ghost
Rok wydania: 2012
Wydawca: Roadrunner
http://www.shinedown.com
Wszystko wskazuje na to, że staję się redakcyjnym „specem” od cięższego
amerykańskiego grania, skupionego wokół chojnych skrzydeł Roadrunnera. I
choć są to, nie owijajmy w bawełnę, grupy zdecydowanie wtórne,
towarzysząca im dawka energii świetnie uzupełnia moją skromną muzyczną
półeczkę. Najnowszy krążek Shinedown, przyjęty mieszanie przez krytykę, a
rewelacyjnie przez słuchaczy (debiut na czwartej pozycji Billboardu nie
pozostawia złudzeń, już pierwszy tydzień „wyprzedał” ponad sto tysięcy
egzemplarzy), tej sympatycznej sytuacji nie zmienia – podchodzi mi takie
granie. Idealne do smażenia się w zdecydowanie za dusznym pokoju
podczas najgorętszej pory dnia, dobre na pobudkę, za głośne na wieczór.
Album, który pod koniec recenzji szczerze polecę, pomimo oceny
oscylującej pomiędzy „niezłą” a „dobrą”, dodając coś na wzór złotej
myśli o korzyściach płynących ze słuchania, chociaż od czasu do czasu,
muzyki prostszej w formie i głównym zamyśle. Ale od początku.
Na „Amaryllis” roi się od kontrastów: nośne gitarowe przeboje sąsiadują z
lekko przesłodzonymi balladami, klasyczny amerykański post-grunge
rozmywają klawisze, a wulgarnym zaśpiewkom często towarzyszy symfoniczny
podkład i – co ciekawe – ta mikstura przestaje razić już po dwóch, góra
trzech przesłuchaniach. Rozeznany w temacie słuchacz doceni
nieprzeciętną (jak na ramy konwencji) różnorodność, przestanie mu
przeszkadzać folkowy „I’m Not Alright” z pompatyczną orkiestrą
następujący po zadziornym „Enemies”, albo elektroniczny i pospieszny „My
Name (Wearing Me Out)” zaraz przed emocjonalnym finałem bez ani jednego
uderzenia przesterów (same smyki, dzwony, potężne bębny – miodzio!).
Czuć, że chłopakom nie wystarczy granie wciąż tego samego. Nawet jeżeli w
żadnym momencie nie przekraczają żadnej granicy; nie od tego zresztą
są. Cała „symfonizacja”, choć momentami imponująca, ani razu nie zbacza z
klasycznej, „popularnej” ścieżki. Raduje także świetnie dopieszczone
brzmienie; producentem albumu był Rob Cavallo, stojący w cieniu co
najmniej kilku kosmicznie popularnych zespołów (pracował z Green Day nad
„Amerykańskim Idiotą”). Facet z pewnością nie odwalił fuszerki.
Ja sam po pierwszym przesłuchaniu ostentacyjnie przewróciłem oczami i
stwierdziłem po nosem, iż mam do czynienia z „kolejnym przeciętniakiem”,
do tego stargetowanym radiowo, odpowiednio podsłodzonego. Kolejne etapy
zapoznawania się z „nowym Shinedown”, konieczne dla spokojnego sumienia
po spłodzeniu recenzji, przynosiły: zauważenie kawałków „mięsnych”,
pewnego rodzaju szacunek dla symfonicznych zapędów, dostrzeżenie tych
lepszych ballad i – finalnie – rozsmakowanie się w całym tym nastrojowym
poplątaniu. Kilka dni temu stwierdziłem, że jedyne utwory, które dalej
uważam za „przeciętniakowe”, policzyć mogę na dwóch palcach. Są to
„Amaryllis” (któż lubi, gdy kompozycja tytułowa zawodzi?) i „I’ll Follow
You”, obydwa o końskiej dawce cukru, grożące niestrawnością. Aby sprawa
miała się jasno – pozostałych nie uważam za mistrzostwo świata (choć
„Through the Ghost” budzi realny podziw), ale powtarzam je z
przyjemnością. A o to chodzi przecież.
Gdyby jednak obedrzeć to wszystko z producenckich smaczków i studyjnych
sztuczek, otrzymalibyśmy rzecz niebywale skromną – garść melodyjnych
kawałków, których głównym założeniem jest rozrywka, tylko (i aż) tyle.
Ich znajomość nie uczyni Cię duchowo bogatszym, drogi Czytelniku, nic
też nie stracisz zapominając o „Amaryllis” trzy sekundy po przeczytaniu
tej krótkiej (bo przecież tylko czteroakapitowej, czyli – o raju –
niemal szkolnej) recenzji. Mnie tam jednak Shinedown rusza, tworząc miłą
przeciwwagę dla poważniejszych muzycznych podróży. Szczerze polecam,
pomimo oceny oscylującej pomiędzy „niezłą” a „dobrą”. Złota myśl na
dziś: od czasu do czasu warto i w tę stronę.
6,5/10
Adam Piechota