Vampires
A New Death
Into The Fire
Moonshine Faze
From The Shadows
Through The Witching Hour
Pay The Piper
Second Star From The Right
Rok Wydania: 2023
Wydawca: Shadow Circus
Czasami warto zrobić sobie dłuższą przerwę od cięższych, rockowych brzmień. Można wtedy skupić się na odkrywaniu innych gatunków muzycznych,lub też innych kompozytorów. Można dzięki temu na nowo odkryć rzeczy i klimaty, które w moim mniemaniu nieco się zatraciły w muzyce rockowej. Stąd też widać jak dziwnie płaska i jednobarwna stała się muzyka rockowa. Większość produkcji zaczęła brzmieć niemal identycznie bez względu na to, na jaki odcień rocka się spojrzy. Jednak mimo wszystko ciągnie wilka do lasu i należy sprawdzać, czy nadal większość płyt jest taka jednostajna, właściwie pozbawiona ciekawych pomysłów i bez krzty ryzyka, by coś zmieniać. Krótko mówiąc, nastał odpowiedni czas, by ponownie wejść do tego szalonego, rockowego cyrku i sprawdzić najnowszy repertuar. Pomoże mi w tym trupa cyrkowa, którą założyli w roku 2006 gitarzysta i grający na klawiszach John Fontana, wokalista David Bobick, basista Gustaf Hielm (znany z Pain of Salvation czy Meshuggah) oraz perkusista Ryan Van Poederooyen (David Townsend Project). Stworzyli oni grupę Shadow Circus, która w swoim założeniu być prog/art rockową cyrkową zabawą, okraszoną w makabreski, ale nie pozbawioną dobrego smaku. Przykładem tego może być bardzo ciekawa muzyczna opowieść inspirowana powieścią autorstwa Madeleine L`Engle o tytule „Pułapka Czasu”. Zespół ma na koncie cztery albumy, z czego najnowszy „From the shadows” wydany został dziewięć lat po wcześniej wspomnianym „On a dark and stromy night”. Minęło więc sporo czasu, aby dokładnie przemyśleć oraz stworzyć nowy materiał. Dobry czy zły? Pora się przekonać.
Przed nami osiem kompozycji, a pierwszą z nich jest opowieść o wampirach.
„Vampire” z początku wprowadza klimat grozy. Ciekawy efekt chórku grany na klawiszach i te cymbałki zwiastują ciekawą opowieść niczym jak u pewnego Edgara. Po chwili robi się jeszcze ciekawiej za sprawą doskonałej partii gitary i potężnie brzmiących bębnów. Warto zwrócić uwagę, że John gra dokładnie to, co przed momentem wystukiwały cymbałki, lecz robi to w sposób niemal black metalowy. W ten sposób przenosimy się do rockowego, cyrkowego świata wg. Cyrku Cieni. Część właściwą rozpoczynamy od bardzo fajnego riffu oraz bardzo dobrze brzmiącego basu. Będzie on zresztą bardzo ważną postacią na tym albumie. Jest także tutaj fajnie brzmiący wokal. Nie ma może rockowej chrypy, ale ujmuje on za to miłą dla ucha interpretacją tekstu okraszoną niemal arabeskowymi ozdobnikami. Poza wpadającym w ucho refrenem są tutaj jeszcze dwie rzeczy, na które warto, a nawet trzeba zwrócić uwagę. Po pierwsze refren- by oddać jeszcze bardziej „gotyckości” tej mrocznej opowieści dodano ciekawie brzmiące kościelne organy. A skoro to opowieść o różnego rodzaju wampirze, to nie może go zabraknąć. I pojawia się. Oj dawno nie słyszałem tak ciekawie przedstawionego wampira za pomocą samych instrumentów. Bez żadnego problemu w wyobraźni można zobaczyć, jak pojawia się jako nietoperz, by za chwilę zmienić się w mgłę, by w końcu już jako wampirza postać ugryźć. I kąsa. I robi to po mistrzowsku. Za sprawą przesterowanej gitary, której wtóruje świetna partia perkusji. Cała kompozycja brzmi bardzo dobrze, ale ten środkowy fragment sprawia wrażenie, że to będzie bardzo doby album. A to dopiero początek.
Dlatego ochoczo zerkam na drugi akt cienistego przedstawienia.
„A new death” kojarzy mi się z dość apokaliptyczną wizją świata. Gdzieś wyje syrena alarmowa, a za chwilę Ryan atakuje słuchacza bombardowaniem ze swojej potężnej perkusji. Ważną pracę dla tego numeru wykonuje tutaj gitara basowa, która brzmi bardzo złowrogo. Kompozycja kojarzy mi tutaj trochę z grą grupy Harmonic Generator i Mallory. Jest bardzo surowo, niemal punkowo. Sam refren w sobie niesie coś bardzo niepokojącego. Brzmi on jak zapowiedź złowrogiego wydarzenia. I podobnie jak w poprzedniej kompozycji, tak i tutaj gitara sprawia, że ta bomba atomowa wręcz niemal spada na słuchacza. Te sekundy są tak piękne, że zupełnie zatracamy się i zapominamy o grożącym niebezpieczeństwie. A potem już pozostaje kurz w postaci basu, pył perkusji i gitarowe zgliszcza. Dlatego więc chowamy się do cyrkowego namiotu, by przetrwać tę pożogę i zarazem
przejść do kolejnej części płyty.
Akt trzeci do którego przechodzimy to „Into the fire”. To jeden z moich ulubionych numerów na tej płycie. Już od pierwszych sekund słychać, że to będzie wyborna podróż. Cyrkowi aktorzy za sprawą pianinka zapraszają swoich słuchaczy i widzów do wyjścia poza namiot. Zniszczenia nie są tak ogromne jak by się mogło wydawać, dlatego bas ustawia swoich słuchaczy na środku placu. Z ogromnym zainteresowaniem słuchamy Davida, który swoją intonacją sprawia wrażenie, że bardzo chciałby, aby tuż obok niego zaśpiewał Ozzy. Lecz zamiast niego wytyczone są zupełnie inne działa. Kolejni cyrkowcy wytaczają w rytmiczny sposób różne dziwne obręcze, jeżdżące łóżka, czy też szafy. Nic nie zapowiada, po co te wszystkie rekwizyty, ponieważ wokalista snuje swą opowieść dalej. Dopiero po chwili kątem oka można zauważyć, że kolejne meble, obręcze zaczynają płonąć, a nozdrza wypełnia woń palonej nafty. Podczas ciekawej zaśpiewki, która brzmi, jakby to śpiewali mali bohaterowie z pewnej fabryki czekolady i gitarowej solówki dochodzi do pewnej zaskakującej zamiany. Teraz to słuchacze kładą się płonących łóżkach i skaczą przez ogniste koła, a zespół przygląda się z zaciekawieniem…
Pierwszą połowę przedstawienia zamyka kompozycja „Moonshine Haze”. Jest to niestety kompozycja, która rozpoczyna chwilowy spadek w kompozycyjnych popisach w porównaniu z poprzednikami.
Co prawda początek jest wyborny, za sprawą gitary akustycznej, która brzmi niczym sitar. Fantastycznie grzmi tutaj gitara basowa. Bardzo dobrze brzmi wokal we zwrotkach, lecz następnie jakoś ten numer dziwnie się rozłazi. Jest on zbudowany w bardzo klasyczny sposób i jedynym momentem poza początkiem jest tutaj dość psychodeliczna gra gitary elektrycznej. Odnoszę wrażenie, że sam zespół nie do końca miał pomysł jak ciągnąć ten numer, bowiem zostaje on wyciszony za pomocą hebli na stole realizatorskim. Po krótkiej przerwie zasiadamy znów na ławeczkach w cyrkowym namiocie, by poznać ostatnie cztery kompozycje.
Drugą część przedstawienia trupa rozpoczyna od kompozycji, która woła z afisza.
Co ciekawe tytułowe „From the shadows” nie jest najlepszą kompozycją na tym albumie. Jest dobrym numerem za sprawą basu jaki, który kojarzyć się może z grą Gene Simmonsa w „God of thunder”. Co prawda, jest to szybki numer, ale mam wrażenie, że czegoś mu brakuje. A może to zbyt łagodny refren, bo gitara prowadząca radzi sobie całkiem przyzwoicie. Jednak niestety nic więcej tutaj dobrego nie odnajdę. Niby jest jeszcze solówka, ale niestety nie robi na mnie takiego wrażenia jak w poprzednich numerach. Ogólnie mam wrażenie, że ta kompozycja jakby została przekombinowana. Dlatego przejdę do ostatniego średniaka na tym krążku.
„Through the witching hour” rozpoczyna całkiem dobra gitara oraz niespokojny wokal, który wyczarowuje całkiem fajny klimat. Później niestety robi się jakoś tak dziwnie. Znów ten refren. Nie bardzo chce się on wpasować w klimat ogólny tej kompozycji. Gdyby trzymać ten numer w takim tajemniczym, niespokojnym klimacie wyszłoby całkiem nieźle. Trochę solówka na gitarze próbuje ratować ten numer, lecz tak naprawdę trudno ocenić, w którą stronę to ma iść.
Na szczęście jednak dwa ostatnie popisy to już prawdziwa uczta dla ucha.
Przedostatni na płycie to „Pay the piper”. Warto zaznaczyć, iż w tej kompozycji partię na wiolonczeli zagrał gość specjalny- Matt Masek, na gitarze basowej zaś (podobnie jak w utworze „From the shadows”) Alex Repetti. Tak więc rozpoczynamy od bardzo dobrego wstępu na gitarze akustycznej i wiolonczeli. Przedsionek tej kompozycji trochę mi się kojarzy z „Blaze of glory” Jon Bon Jovi. Słychać, że to będzie bardzo dobra opowieść i należy do niej słuchacza przygotować. Bo gdy już grupa uderzy całą mocą to nie będzie czasu na powtarzanie czegokolwiek. I tak jest tym razem. Znów doskonała praca sekcji rytmicznej ze wkręcającym się riffem sprawia, że słucha się tego wybornie. Refren zaś bardzo mocno kojarzy mi się z ostatnią pracą Tonniego Iommiego z Ronnie Jamesem Dio. Jest ciężko, wgniatając w ziemię. I tak jak to bywało np. u Dio czy Rainbow, Iron Maiden tak i tutaj jest fajne zahaczenie o nurt folkowy. Kompozycję tę można porównać do puzzli. Każdy klocek połączony razem w całość powoduje, że staje się obrazem. Tak jest też tutaj, ten numer to taki obrazek zbudowany z mini klocków, a każdy zachwyca samym sobą.
I tak oto pora pożegnać się z Shadow Circus. Na koniec pozostał jeszcze „Second star from the right”.
I znów jest przepięknie za sprawą pianinka. Jedyny zgrzyt mam tutaj poprzez elektryczną perkusję. Na szczęście cała reszta wynagradza tę perkusyjną sztuczność. Jest tutaj przeszywająca niczym spadająca gwiazda gitara, są także klawisze przypominające melotron. I magicznie brzmi w tej kompozycji David za mikronem. Całość zamyka najlepsza partia gry na gitarze, jaka się zdarzyła na tym albumie. Jakże warto było czekać na te kilkadziesiąt sekund, dzięki którym natychmiast zapominamy o tych słabszych momentach na tym krążku. Warto zauważyć także, że została zmieniona perkusja na tę prawdziwą, „organiczną”. A wszystko wieńczy wielki wybuch, dzięki któremu chcąc nie chcąc wracamy do zwykłej codzienności. Kiedyś wychodząc z cyrku stwierdziłem, że cyrk umarł. Na szczęście jednak zdarza się cyrk, który potrafi nie tylko powstać na nowo, ale potrafi również stworzyć doskonałą muzyczną pełną wrażeń przygodę. Do takiego cyrku bardzo chętnie znów się wybiorę, pomimo iż niewielki fragment przedstawienia był słabszy. Na szczęście jednak nie zaważy to na ogólnej ocenie albumu. Polecam.
8,5/10
Mariusz Fabin