SENDWOOD – 2018 – Fist Leaf

1. Riffocephalus Minus
2. Demon
3. Needle
4. Leash
5. Gotham
6. Riffocephalus Medius
7. Penny
8. Gun
9. B.E.R.
10. Riffocephalus Rex

Rok Wydania:2018
Wydawca Sendwood
https://www.facebook.com/sendwoodwtf/


Jakiś czas temu na łamach Rockarea prezentowałem dosyć ciekawy koncept grupy Harmonic Generator. Polegał on na wypuszczeniu w różnych odstępach czasu czterech EPek, które finalnie złożyły się w jeden pełnowymiarowy album, stylistycznie bardzo zróżnicowany, zawierający ciekawe, rockowe kompozycje, gdzieniegdzie inspirowane punk rockiem. Mniej więcej w tym samym czasie powstał duet złożony z perkusisty Harmonic Generator – Alexa Roussela (aka Alex Mc Wood), oraz wokalisty i gitarzysty Krissa W. Wooda. I właśnie oni, skryci pod nazwą Sendwood wydali swój debiutancki album pt. „Fist Leaf”.
Dziesięć utworów, dwie osoby, brak „klasycznej” sekcji rytmicznej… Trzeba więc zadać zasadnicze pytanie: czy ten eksperyment może się udać? Czy muzycznie mamy do czynienia np. z następcami The White Stripes? Przekonajmy się.

Na otwarcie duet prezentuje nieco ponad dwuminutowe „Riffocephalus minus”. Z początku mamy dość ciekawe nabijanie rytmu na perkusji oraz…na gitarze basowej. Niestety w książeczce nie napisano, kto tego instrumentu używa. Później już mamy garażowe brzmienie gitary elektrycznej. Nagle ni stad ni zowąd pojawia się harmonijka, która dziwnie brzmi na tle ciężkiej gry. Jeszcze tylko garażowa gitara i można przejść do dwójki, która jest… jeszcze krótsza niż pierwszy numer. „Demon” to klimat coś około punka, połączonego z psychodelią. Szybki rytm i całkiem niezły dublujący się wokal. Przypomina mi pierwsze kawałki Guns N’Roses, gdzie słychać jeszcze punka, ale i także rock’n’rolla. Szybko i zwięźle, bez spiny.
Można więc przejść do nieco dłuższego, bo już prawie trzyminutowego „Needle”. Tu z kolei mamy do czynienia z wokalem typu Green Day. Dużo neopunkowego krzyku i hałasu. Gitara również jest tu bardzo brudna i surowa. Nie powiem, trochę się w tym kawałku dzieje. Brakuje tu jednak tego klasycznego punkowego basu. Gdzieś on tam się pojawia, lecz jest w ilości śladowej. Zaczynam mieć poważny dylemat: czy ten pośpiech w pisaniu kompozycji jest zamierzony?
„Leash” jest najdłuższą kompozycją na albumie. Twórcom udało się pokonać barierę czterech minut. Trochę przypomina mi ona ten punkowy odcień Harmonic Generator. Dużo tu znów brudu, buntu. Jest też miejsce na ten bas, o jaki mi chodziło. Niestety kawałek nagle w połowie łagodnieje i staje się miałki. Kompletnie mi nie pasuje dziesięciowoltowy wzmacniacz. Na szczęście końcówkę ratuje naśmiewanie się z Króla Elvisa oraz niemal Slashowa solówka zagrana przez Charla Rousssela (gitarzysty Harmonic Generator).
„Gotham” ma niemal identyczny riff z „Demonem”. Warto przeczekać to kilkanaście razy śpiewane „Gotham City”, by usłyszeć całkiem niezły zalążek dobrej, melodyjnej piosenki. Niestety to tylko zalążek, chuderlawa łodyżka. Generalnie w tym kawałku chodzi o to, by się dobrze skakało i w sumie nic więcej.
Wprost z miasta Batmana przenosimy się do „Riffocephalus medius”. Króciutki utwór. Zaledwie minuta i dwadzieścia sekund. O ile lubię skrobanie piórkiem po strunach (jeśli oczywiście jest ono robione umiejętnie i z pomysłem), o tyle fałszowania na gitarze już nie dzierżę. I wcale nie brzmi ono jak zabieg zamierzony: słychać wyraźnie, że utwór został nagrany bez żadnego przygotowania, za pierwszym podejściem. I przynosi to katastrofalny skutek. To jest właśnie ten moment, kiedy powinno się tę płytę wyłączyć, nawet jeśli powodujący rozstrój nerwowy kawałek ma okołopseudosabbathowski riff. Z bólem zębów postaram się jednak dotrzymać do końca płyty.
Może z „Penny” będzie lepiej, chociaż już na serio wątpię w umiejętności gitarzysty. O ile perkusja jeszcze daje radę i miło się jej słucha, o tyle gra gitary woła o pomstę do nieba. Chyba lepiej poczekać na lepsze czasy i zakupić sobie lepszy wzmacniacz. Wokal jakoś daje radę. Momentami.
„Gun” to riff żywcem wyjęty z jednego z najgorszych kawałków Metalliki z okresu „St. Anger”. Poźniej jest doskonale nijako. Ni to punk, ni to psychodelia. Bez ładu i składu. Gitarzysta uparł się i znów serwuje nam uderzenia w struny, które nie powinny się pojawić.
Przedostatni „B.e.r.” to na początku bardzo surowe granie, gdzieś z najciemniejszych zakamarków francuskiej piwnicy. Wydaje się, ze cały materiał został nagrany w ciągu paru godzin, bowiem wokal jest tu już bardzo ochrypnięty. Ale ma to też swój urok, ponieważ jest to chyba pierwsza kompozycja, której da się posłuchać bez łapania się za głowę. Wreszcie tu wszystko jest na swoim miejscu, poza gitarą basową, którą z niewiadomych powodów ktoś zamknął w szafie.
I ostatni już „Riffocephalus Rex”. Ależ piękny klimat. Delikatna, mroczna gitara i perkusja. W odpowiednim momencie panowie uderzają z całą mocą. Kompozycja kojarzy mi się z jakimś niespokojnym klasycznym horrorem. Do cholery, nie dało się tak stworzyć całego albumu?! Ale niestety, w momencie, kiedy numer się ładnie rozwija, następuje koniec.

Co tu dużo mówić… Album sprawia wrażenie mocno niedopracowanego. Wydaje się, że jest to albo demo solowego albumu któregoś z panów albo jakieś odrzuty z sesji Harmonic Generator. Trudno na tej płycie znaleźć coś, co chociażby przez kilka sekund mogłoby ucieszyć ucho. To w zasadzie transmisja ze zgrzytania zębami i „twórczego” strojenia gitary. Coś takiego nie powinno się zdarzyć nawet debiutantom.

1/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz