1.The Future Of Warfare
2.Seven Pillars Of wisdom
3.82nd All The Way
4.The Attack Of The Dead Men
5.Devil Dogs
6.The Red Baron
7.Great War
8.A Ghost In The Trenches
9.Fields Of Verdun
10.The End Of The War To End Of All Wars
11.In Fnders Fileds
Rok Wydania:2019
Wydawca: Nuclear Blast
„Nie oczekujcie muzycznej rewolucji” – zapowiedział przed premierą tej
płyty basista i głównodowodzący Sabatonem, Pär Sundström. Nie brzmi to
zachęcająco, kiedy się ma w pamięci, albo raczej w niepamięci,
beznadziejny poprzedni album, „The last stand”. Swoją drogą, zanim
pojawiła się oficjalna informacja na temat nowej płyty i jej zawartości,
zastanawiałem się o czym ona będzie – może o Wojnie Secesyjnej, a może o
wojnie na Bałkanach, a może o wojnie domowej w Hiszpanii, którą uznaje
się za wstęp do II wojny Światowej… Nic bardziej mylnego. W 2018 roku
obchodzono setną rocznicę zakończenia I wojny światowej (tzw. „Wielkiej
Wojny”). Panowie Pär, Joakim, Chris, Tommy oraz Hannes uznali, że to
świetny temat na nową płytę, taką o założeniu koncepcyjnym. Z czasem
ukazały się właśnie pierwsze doniesienia o płycie, wideoklipy, no i
wreszcie pojawiła się okładka, która przedstawia… hmmm. Czyżby ten
żołnierz zdradzał swoją reakcję na temat tego, co za chwilę usłyszę?
Album otwiera „The Future of warfare” i opowiada o użytych w walkach
czołgach. Tutaj Joakim koncentruje się na bitwie pod Flers-Courcelette z
1916 roku oraz bitwie pod Villers-Bretonneux z 1918 roku. Jak sobie
zespół poradził z owym tematem? Nie mamy tu żadnego intra, a wokalista
od razu atakuje swym chropowatym głosem. Brzmi on tu o wiele lepiej, niż
na poprzednim albumie. Sam kawałek jest pompatyczny, z dużą ilością
żeńskich chórków w tle. Tu i ówdzie mamy dość interesujący lekko
orientalny smaczek na gitarze. I niestety bardzo dobrze znane klawisze w
tle, które słyszałem już na albumie „The art of war”. Czyli zabawę w
zgadywanie „jaka to parodia” czas zacząć… Dość szybko mijają te trzy i
pół minuty, zważywszy na to, że większość utworu to refreny, może jakaś
solówka, a samego tekstu niewiele.
Dwójka to „Seven pillars of wisdom”, a więc utwór traktujący o
legendarnym „Lawrence z Arabii” (Thomas Edward Lawrence). O ile początek
ma ładną partię na perkusji, o tyle później jest już coraz słabiej.
Riff przywodzący na myśl „Metal machine” nie wróży niczego dobrego.
Melodia też zaczerpnięta z któregoś ze starych numerów, a jedynym
jaśniejszym punktem tego kawałka jest energiczna i szybka solówka na
gitarze. Podobnie jak poprzednio jeszcze ze dwa refreny i możemy lecieć
do trójki.
„82nd all the way” proponuje znów kopiowanie starych patentów, jednak to
co najbardziej rzuca się w uszy to niemal dyskotekowe klawisze. Mam też
wrażenie, że albo muzyka została źle zmiksowana, albo co bardziej
prawdopodobne: producent Jonas Kjellgren podkręcił nieco tempo (tak jak
się robi z głosami lektorów reklam radiowych). Strasznie to
nienaturalnie szybko leci, nie mówiąc o tym, że perkusista gra swoje, a
zespół jakby tego nie słyszał i gra swoje. Nic tu nie trzyma się kupy, a
nawet jeśli jest zwolnienie tempa linii wokalu, to perkusja ładuje
jakby jechał rowerem 90 km/h. Może więc czwórka polepszy jakość tej
jazdy?
„The attack of dead men” to z kolei temat, kiedy znów Polacy mogą być
dumni z tego, że metalowcy ze Szwecji śpiewają o Polsce. Kompozycja mówi
o nigdy niezdobytej Twierdzy Osowiec, która dziś leży w granicach
Rzeczypospolitej, a wówczas była częścią Imperium Rosyjskiego. I jest to
jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Co prawda jest to dobrze znany
Sabaton, ale już bez tak nachalnego kopiowania. Jest za to dobry refren,
przypominający chór Armii Czerwonej. No i klawisze – trochę nowoczesne,
ale odpowiednio wyważone. Mamy tu wreszcie dobrą grę na gitarze, która
co prawda nie zmienia się za bardzo przez cały numer (riff jest obecny
nawet podczas solówki), ale i tak jest to jaśniejszy „The Great War”.
„The devil dogs” to wierna jak pies kopia „Aces in exile” I temu
podobnych tematów, których w karierze Sabatonu było już kilka. Jedyną
różnicą jest to, że Joakim do tej samej melodii wyśpiewuje inny tekst
(swoją drogą ciekawe, czy przy tylu jednakowych melodiach zdarzyło mu
się kiedyś pomylić tekst…?). Całość próbują ratować solówki, które też
brzmią jakby były wycięte z jakiegoś starego numeru. Robi mi się
smutnawo. Niby miałem nie oczekiwać rewolucji, ale myślałem, że ważki
skądinąd temat Wielkiej Wojny jakoś będzie zobowiązywał do czegoś
nowego, przeszukania nieodkrytych jeszcze przez zespół nowych muzycznych
ścieżek…
No nic, lecimy dalej. Przed nami wychwalany przez wielu słuchaczy
singiel „The Red Baron”. Rozpoczyna go ciekawa introdukcja na
klawiszach, ale w sumie tylko po to, by płynnie przejść w chamskie
metalodisco. Ten numer trochę kojarzy mi się z piosenkami pochodzącymi z
telewizyjnego programu „KOC” , gdzie w dziale DY-SZ-CZ naśmiewano się z
różnych stylów muzycznych. Nie inaczej jest i tutaj – bardzo
prześmiewczo to brzmi. Problem jest jednak taki, że Sabaton gra na
poważnie. I to jest w tym najsmutniejsze. Bo przecież użyte klawisze
mogły zabrzmieć przez chwilę, jako żart muzyczny. A stały się tak
naprawdę kpiną ze słuchacza (no i znów ta kulejąca konstrukcja: dużo
refrenu, mało zwrotki).
Po tym muzycznym kawale wprost z KOCowej Wypożyczalni Żartów czas na
numer tytułowy. „Great War” to przede wszystkim katastrofalne klawisze,
jeszcze gorsze chóry i melodie, które słyszałem chyba w „Uprising” oraz
„Carolus Rex”. Drogi Sabatonie! Czy nie tańsze byłoby dla was wydanie
płyty z powycinanymi fragmentami waszych kawałków (np. pod wiele
mówiącym tytułem „War of puzzle”) do samodzielnego ułożenia? Kto ułoży
więcej piosenek z jak najmniejszej liczby części, wygrywa… A tak serio
coraz bardziej mam ochotę zrobić gest żołnierza z okładki, a potem
wyłączyć płytę. Zostały jeszcze cztery kawałki, więc może jakoś uda mi
się jednak dotrwać do końca. Już nawet przestałem się interesować o
jakiej bitwie, czołgu czy postaci historycznej jest dana kompozycja. A
to było kiedyś głównym motorem działalności Szwedów: by poprzez muzykę
zachęcić do zagłębiania się w historię. Niestety nie mam już na to
ochoty, mimo, że historię uwielbiam.
„A ghost In the trenches” proponuje znów nieco przyspieszone przez
realizatorski mikser tempo. Znów mam wrażenie, że muzyczne klocki
zostały źle poukładane i perkusja gra do innych nut, niż pozostali
muzycy. Wydaje się także, że początek solówki, która skądinąd przypomina
motyw muzyki klasycznej, odrobinę fałszuje w jednej nucie. No i mamy tu
oczywiście ciąg dalszy zabawy „która płytę Sabaton wyjęliśmy z półki,
by nagrać ten kawałek?”. Zabawię się w to przy następnym numerze. A jest
nim „Fields of Verdun”.
I co tu mamy? „Panzer batallion” i/lub „Primo victoria” połączony z…
„Electric eye” Judas Priest. Tak. Sabaton, owszem, pożyczał riffy od
innych zespołów, ale do tej pory tylko po to, by się pobawić lub oddać
hołd zespołom, które miały na nich wpływ. Tu niestety wszystko jest na
poważnie. Tekst refrenu został chyba znów napisany z użyciem jakiegoś
internetowego generatora, bo aż promienieje subtelną poetyką (Fields of
Verdun / And the battle has begun / Nowhere to run / Father and son /
Fall one by one / Under the gun / Thy will be done). „Jeśli można piłka
nożna”, jak rzecze pewien ciekawy przekład tekstu „Money” Pink Floyd
(pieniądze to całkiem dobre skojarzenie, jeśli mówimy o Sabaton). No i
jeszcze ten cytat z muzyki klasycznej – panowie jeden Accept już gra na
tym świecie…
Przedostatni utwór na płycie to jeszcze jeden mocno przez wielu chwalony
utwór „The end of the war to end all wars”. Zaczyna się bardzo
balladowo: delikatne pianinko i coś a’la pseudosmyczki, które mają na
celu wywołanie łezki w oku nad ofiarami wojen. Niestety brzmią one
tragicznie, tandetnie, jakby wyjęte z niskobudżetowego filmu lub jakiejś
groteskowej sceny z Kusturicy, gdzie podczas pogrzebu na drugim planie
ktoś okłada kogoś kwiatami. Cały klimat rozsadza ciężkie metalowe granie
okraszone nightwishowo-dimmuborgirowymi chórkami oraz orkiestracją.
Panowie skończcie już, chciałoby się powiedzieć, bo brzmi to kiczowato i
przeokropnie.
Finał albumu to króciutkie „In Flanders Fields”, utwór z tekstem Johna
McCrae, zaśpiewany a capella przez chór, bez przesadnej pompatyczności i
metalowego hałasu. Trochę to apel poległych, przywołujący na myśl
Rogera Watersa, grającego na trąbce na cmentarzu wojennym gdzieś pod
Anzio, trochę pięknego nastroju z utworu Ofry Hazy „Yerushalayim shel
zahav”… Klimat na pewno godny tematu.
Może gdyby muzycy Sabaton poszli tą drogą, nieco poszukali w archiwach i
na przykład dotarli do wojennych pamiętników lub wierszy i przygotowali
z nich płytę z nieco mądrzejszym wykorzystaniem chórów i bez funkcji
„kopiuj-wklej”, wyszłoby cos pięknego i wartego zapamiętania. Ale
niestety przestało im się chcieć. Po blisko dwudziestu latach na scenie i
ugruntowanej pozycji nie mają odwagi, by zaryzykować, a szkoda.
Koncepcyjny eksperyment z „Carolus Rex” sprzed siedmiu lat się udał.
Tutaj koncept nie wypalił i obawiam się, że do momentu, kiedy nie zaczną
realnie ryzykować i tworzyć coś naprawdę nowego, to będzie coraz
gorzej.
2,5/10
Mariusz Fabin