Sabaton – 2016 – The Last Stand

1. Sparta
2. Last dying breath
3. Blood of Bannockburn
4. Diary of Unknown soldier
5. The lost battalion
6. Rorke’s drift
7. The last stand
8. Hill 3234
9. Shiroyama
10. Winged hussars
11. The last battle
Bonusy:
12.Camouflage (Stan Ridfeway cover)
13.All guns blazing (Judas Priest cover)
14.Afraid to shoot strangers (Iron Maiden cover)

Rok wydania: 2016
Wydawca: Nuclear Blast Records


Szwedzcy metalowi nauczyciele historii z Sabaton znów weszli na wojenną ścieżkę, by wziąć udział w kolejnej muzycznej bitwie. Dwa lata po wydaniu krążka „Heroes” traktującego o cichych bohaterach II Wojny Światowej światło dzienne ujrzał właśnie album „The last stand”. Muszę przyznać, że poprzednią płytę, przed którą doszło do znacznych roszad w składzie, przyjąłem dość chłodno. Dodatkowo, tuż przed premierą nowego albumu szeregi zespołu opuścił gitarzysta Thobbe Englund. Dlatego też byłem pełen obaw, ale i ciekawości, jak wypadają nowi muzycy w nowych kawałkach. Spróbuję opisać samą muzykę, bez większego wgłębiania się w historyczne inspiracje zawarte w tekstach, chociaż w przypadku Sabatonu może to być trudne.

Album otwiera powolna i ciężka „Sparta”. Z ciszy wyłaniają się dźwięki trąb wzywających 300 Spartan do bitwy z perskim wojskiem. Jest ciekawie i groźnie zarazem. Dosyć interesująco brzmią chóralne zaśpiewy, które mają trzymać rytm. Wydaje się jednak, że owe „hu-ha” brzmi bardziej wikingowo, niż spartańsko. Mamy tu również krótki cytat z Deep Purple. Sam zespół gra dobrze, od razu da się rozpoznać, że to Sabaton, fajny jest patent ze zmianą tempa w refrenie. Ogólnie dużo się w tym kawałku dzieje i można odnieść wrażenie, że to tak naprawdę jeden utwór złożony z trzech innych. Solówka natomiast jest krótka i łudząco przypomina grę Kristiana Niemana z czasów w grupie Therion. Poza tym Joakim brzmi jednak trochę, jakby był zmęczony. Zaczynało być interesująco, lecz wiem, że grupę stać na więcej.

Przejdźmy zatem do drugiego w kolejności „Last dying breath”, traktującej o początku I Wojny Światowej („żołnierze serbskiej armii, trzymajcie głowy wysoko dla Belgradu i Ojczyzny”, usłyszymy w tekście). Otwiera go szybka i dobra gra Hannesa van Dahla. Wokal w zwrotce wypada już znacznie lepiej, niż w pierwszym utworze. Na plus gitara basowa w tle. Mam jednak wrażenie, że przejście do refrenu i samą melodię refrenu już wcześniej u Szwedów słyszałem. Czyżby rutyna i brak pomysłów już w drugim utworze? Na szczęście kawałek ratuje całkiem fajna solówka. Trochę jednak mało…

Następny numer to „Blood Of Bannockburn” o zwycięstwie Szkotów w bitwie z 1314 roku. Wreszcie zespół postanowił trochę poeksperymentować. Zaczynamy od szkockich dud i werbli. Dogrywa do tego rozpędzająca gitara. Robi się ciekawie, choć numer trochę jakby lekko popowy ze średnio pasującym do całości refrenem. Piosenka szybka i w trakcie sola pojawiają się nawet organy Hammonda. Plus za dudy na początku i refrenie.

Przechodzimy do krótkiego „Diary of an unknown soldier”, które stanowi recytację wspomnień wojennych jakiegoś nieznanego żołnierza z bardzo ciekawym tłem przypominającym karabinowe wystrzały. Swoiste intro ładnie przechodzi w „The lost battalion”. Rozpoczyna go niemal musicalowy wokal chóru, ale za to nadal w świetnym tle „przygrywają” wystrzały z broni, a klawiszowe tło przywodzi na myśl Judas Priest z płyty „Turbo”. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że taki utwór lub do niego podobny już znam z wcześniejszych płyt Sabatonu. A szkoda, bo zapowiadał się niezły kawałek, ale wyraźnie został zrobiony po linii najmniejszego oporu. Może dalej będzie chociaż trochę bardziej oryginalnie…?

„Rorke’s Drift” rozpoczyna gitarowa galopada, doskonale znana znów z wcześniejszych nagrań grupy (chociażby z albumu „Art of war”). Potem też jest jakoś tak bez polotu i przerażająco wtórnie. Niby grają, ale są to dokładnie te same riffy i kompozycja, którą już świetnie znamy. Czyżby naprawdę zabrakło im pomysłów? Robi się smutno.

Może chociaż utwór tytułowy („The last stand”) uratuje album? Zaczyna się od wymownej ciszy i bicia dzwonów. Po chwili wchodzi dość prosty riff, podbity tymi samymi kiczowatymi i żałosnymi klawiszami. Linia melodyczna znów wtórna i przypominająca wcześniejsze dokonania zespołu. Ma się wrażenie, że zespół odsłuchał wszystkie swoje poprzednie płyty, wrzucił do blendera, po czym wyciągnął i tylko dopisał nowe teksty (chociaż i te brzmią jak z darmowego generatora tekstów – wciąż pojawiają się te same słowa: „glory”, „battle”, „war”, itp.). A może zespół chce po prostu zrobić konkurs dla słuchaczy pt. „kto zgadnie największą liczbę riffów i poda tytuły wszystkich piosenek wykorzystanych podczas „tworzenia” nowego materiału wygrywa możliwość napicia się piwa z Joakimem po koncercie”? Trzeba śledzić facebooka…

„Hill 3234” prezentuje riff, który można usłyszeć w…, a nie będę psuł wam zabawy. Jedyne, co dobrze tu brzmi to Joakim – słychać, że wreszcie się rozśpiewał. W środku jest warty uwagi dosyć ciekawy fragment, jeden z naprawdę niewielu na płycie, więc nie pogardzę kilkunastoma sekundami ciężkiego riffu z okrzykami „hey, hey, hey”. Potem znowu wracamy do tego, co znamy. Czyli kopiuj-wklej (tutaj z „Wehrmacht)”.

Do końca albumu zostały trzy utwory. W nich nadzieja. Pierwszym z nich jest „Shiroyama”. Dobre szybkie tempo, znamionujące nawet coś na kształt sabatonowego przeboju, choć znów i tym razem da się usłyszeć te same kiepskie i irytujące klawisze. Natomiast w warstwie tekstowej… porażka na całej linii. Wystarczy tylko wspomnieć, że utwór opowiada o bitwie pod Shiroyamą z 1877 roku, w której naprzeciw siebie stanęło kilkuset samurajów i znacznie więcej żołnierzy japońskiej Cesarskiej Armii. Tak, Sabaton użył znów kalkulatora i wyszło mu… 60:1, co radośnie obwieszczają w skocznym refrenie. A myślałem, że gadka o wyjątkowości bitwy pod Wizną była szczera… Aha, tym razem kopiuj-wklej z „Ghost division”.

Na niemal każdym albumie Sabaton pamięta o polskich fanach i tak też zaistnieli w świadomości przeciętnego słuchacza metalu w Polsce – szwedzka grupa metalowa śpiewa o polskiej historii. Tak jest i tym razem. Na instrumenty i warsztat wzięto temat bitwy pod Wiedniem z 1683 roku. A że podobają nam się takie piosenki, które już słyszeliśmy, „Winged hussars” to kopia „Uprising” z domieszką „The art of war” (wszędobylskie klawisze, choć akurat znośne w refrenie). Solówka też nawet niczego sobie i na plus chóralnie zaśpiewana końcówka. Całość może i ciekawa, ale znów wtórna.

Ostatnią propozycją Sabatonu jest „The last battle”. Fajnie tu brzmi gitara basowa w tle. Cały kawałek z powodu „wesołych” klawiszy jest raczej zabawowy, dobry na koniec koncertów. Jednak cała reszta jest powtarzającym się patentem, a solówka na gitarze też niczego nowego nie wprowadza. Ogólnie kawałek bardziej pasowałby do lat 80. i kapeli typu Europe.

Do wersji specjalnej albumu dodano trzy covery: „Camouflage” z repertuaru Stana Ridgewaya, „All guns blazing” Judas Priest oraz „Afraid to shoot strangers” Iron Maiden. Niestety nie ratują one albumu – pierwszy jest jedynie cieniem wspaniałego epickiego oryginału, drugi jest naprawdę groteskowy,a trzeci na początku poraża kiczowatą klawiszową aranżacją i zwyczajnie jest zaledwie poprawną interpretacją maidenowskiego klasyka.

„The last stand” to album bardzo słaby, po wielokroć wtórny i pozbawiony pomysłów. Uważam, że panom z Sabatonu dobrze by zrobiła dłuższa przerwa urlopowa. Co prawda zapełniają (jeszcze) po brzegi stadiony, grają trasy z największymi metalowymi kapelami na świecie, a ich show coraz bardziej przypomina widowisko (perkusja-czołg), to jednak traci na tym muzyka. A ta jest przecież podobno najważniejsza. Szkoda, by tak dobry swego czasu zespół trafił po kilku bardzo dobrych płytach na śmietnik historii. A na to się niestety zanosi.

2/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz