01.Shark Skin Suit
02.Samosas Kingfishers
03.A Day In L.A.
04.Killzone
05.Contrary Motion
06.Never Say Never
07.Bouncy Betty
08.Ricochet Rabbit
09.Blue Brandino
10.Math Problem
Rok wydania: 2024
Wydawca: Mascot Records
Jest rok 2024. Zespół The Doors nie istnieje już od ponad pięćdziesięciu lat. Charyzmatyczny wokalista Jim Morrison nie żyje jeszcze dłużej, od 1971 roku. Od 2013 nie ma wśród żywych również współzałożyciela formacji, wybitnego klawiszowca Raya Manzarka. Z legendarnej czwórki zostało zatem tylko dwóch, ale perkusista John Densmore od dawna nie udziela się już na polu artystycznym. Wciąż aktywny mimo 78 wiosen na karku pozostaje już tylko on – bohater niniejszej recenzji, gitarzysta Robbie Krieger.
Wydany w styczniu 2024 „The Soul Savages” to dopiero dziewiąty w pełni autorski materiał Kriegera. Gitarzysta nie spieszy się, tworzy rzadko i wyłącznie z potrzeby serca. Nie schlebia też gustom swoich dawnych fanów. Gra to, na co ma ochotę. Niczego i nikomu nie musi już udowadniać.
Od razu uprzedzam więc, że ortodoksyjni fani The Doors nie mają czego szukać na tej płycie. To raczej album skierowany do tych słuchaczy, którzy zaczynali swoją przygodę z muzyką przy dźwiękach kalifornijskiej legendy rocka ale z czasem ich gust ewoluował w kierunku jazzu. Zresztą taka właśnie muzyka gra w duszy Robbiego Kriegera niemal od początku solowej aktywności. Tuż po zamknięciu rozdziału o nazwie The Doors współtworzył najpierw efemeryczną formację Butts Band, potem dołączył do zespołu Red Shift i w obu tych grupach dawał upust swej jazz rockowej fascynacji. W pełni zaś rozwinął ją na płytach sygnowanych własnym nazwiskiem.
Podobnie rzecz ma się z najnowszym dziełem zasłużonego wirtuoza. Trwającą niespełna 44 minuty płytę wypełnia mieszanka jazzu z rockiem – przez muzykologów określana terminem „fusion”. Oczywiście Robbie Krieger jest jednym z tych niewielu ikonicznych gitarzystów, którzy już u progu kariery wypracowali indywidualne brzmienie swego instrumentu. Zatem od pierwszych dźwięków otwierającego album utworu „Shark Skin Suit” słyszymy wyraźnie to jedyne i niepodrabialne muskanie strun. Od razu wiemy, z kim mamy do czynienia. I jest to brzmienie, które siłą rzeczy kojarzy się ze starymi nagraniami The Doors. Ale na tym podobieństwo się kończy. Nowe kompozycje przesiąknięte są melodyjnymi motywami rodem z płyt Johna Scofielda, Johna McLaughlina bądź też wielu innych jazzowych wirtuozów gitary. Czasem przemykają echa orientu, trafi się jakaś bluesowa zagrywka. Melodie są wielowątkowe, tempa niespieszne. Pozwala to wracać do krążka wielokrotnie i uniknąć znużenia.
Krieger otoczył się w studio wybitnymi fachowcami. Na płycie towarzyszą mu basista Kevin Brandon, klawiszowiec Ed Roth i perkusista Franklin Vanderbilt. Sidemani grają świetnie i nie próbują w żaden sposób naśladować słynnych kolegów Kriegera z grupy, która przyniosła mu największą popularność.
Jest to przyjemna w odsłuchu, pogodna muzyka. Ciepła jak promienie kalifornijskiego słońca. Polecić można ją nie tylko wielbicielom gitarowego kunsztu Robbiego Kriegera ale także wszystkim miłośnikom ambitnego grania. A jeśli ktoś dotychczas unikał tego typu płyt – może właśnie teraz nadarza się okazja do przełamania i zapoznania czegoś nowego? Warto spróbować!
8/10
Michał Kass