1.Light Of day, Sense of Life
2.Fires Of Passion
3.On This Winter Night
4.Under My Skin
5.Words Of Wisdom
6.Little Jack
7.A Modern Sleeping Beauty
8.Caught In Heaven
9.Where’s The Path
10.I’m Alive
11.Book of Life
Rock Wydania: 2015
Wydawca: Dooweet Agency
http://www.facebook.com/sahonamusic
Czasami ciekawi mnie, co skłania różnych muzyków do oderwania się na
chwilę od swoich macierzystych zespołów i nagrania solowego albumu. Czy
tę decyzję powoduje chęć zarobienia większych pieniędzy? A może mają oni
pomysł na materiał, który nijak nie pasuje do stylu i klimatu zespołów
w, których występują na co dzień? Niemniej czasem bywa to bardzo ciekawa
i pouczająca lekcja, pozwalająca na odreagowanie i popatrzenie z
dystansu na dotychczasową karierę.
Z podobnym pomysłem wyszedł francuski gitarzysta Charly Sahona, znany z
prog-rockowej kapeli Venturia. W 2013 roku postanowił stworzyć solowy
projekt z zupełnie innymi niż do tej pory muzykami. Do współpracy
zaprosił więc Fabiena Paraillaca (gitara), Stephane Cavaneza (perkusja)
oraz Cedrica Artaxeta (gitara basowa). Charly natomiast sam stanął za
mikrofonem, a także zagrał na gitarze prowadzącej i klawiszach. Nazwę
temu projektowi dało nazwisko pomysłodawcy: Sahona, a 11 utworów światło
dzienne ujrzało wiosną 2015 roku.
Album otwiera numer „Light of day, sense of life”. Gdzieś w tle szum
wiatru, niespokojna gitara, różnego rodzaju gitarowe przeszkadzajki, a
także dość interesujący głos lidera grupy. Z czasem utwór nabiera tempa:
od mocnych riffów aż po mocne uderzenia w akordy. Sam numer lekko
rozmarzony, trochę nawet senny. A ponieważ Charly Sahona jest przede
wszystkim gitarzystą, mamy tu też do czynienia z ciekawym gitarowym
solem na ibanezie. Trochę nieszablonowe rozpoczęcie płyty, jednak jest w
tym numerze coś, co zachęca do jej posłuchania w całości.
Pora zatem na numer dwa: „Fires of passion”. Rozpoczyna go świetna gra
basu i perkusji w tle, do których dołącza bardzo niespokojna gitara.
Zwrotka niemal popowa, lecz to jednak refren jest motorem tego kawałka.
Świetna melodia, trochę jakby urwana na rzecz riffu. Co dobre w tym
numerze? Znów solówka. Słychać, że gitarzysta wie, do czego służy jego
instrument i nie ogranicza się wyłącznie do grania linii melodycznej. To
dopiero początek płyty, a już jest naprawdę dobrze: melodyjnie, ale i z
mocą.
„On this winter night” rozpoczyna klawiszowy efekt rodem z Rammstein,
lecz potem jest już tylko sahonowo. Ten gość naprawdę dba o swój styl.
Świetnym zabiegiem jest tu lekka zmiana brzmienia wokalu. Brawa także
należą się drugiej gitarze oraz basu, robią naprawdę świetną robotę. W
tym numerze co prawda jest krótka, prog-rockowa gonitwa po gryfie, ale
na szczęście jest bardzo oszczędna i lekko schowana, co nie psuje samej
kompozycji.
Kolejnym numerem jest „Under my skin”. To znów dość niespokojna gitara i
jakby lekko bluesowa gra. Z czasem jednak robi się rockowo, z fajnym
brzmieniem gitary. Wokalista co prawda śpiewa wysoko, co momentami brzmi
bardzo podobnie bo Morgan Lacroix i Terriego Horna z Mandragora Scream,
lecz w tym głosie po prostu słychać rocka. Umiejętnie łączy wysoki głos
z ciekawą grą na gitarze.
Kolejny, „Words of wisdom” rozpoczyna głos znów jakby z przestworzy, by
za chwilę równie ciekawie uderzyć riffem. Znów świetna linia melodyczna w
refrenie, okraszona progresywną solówką. Zazwyczaj takie bieganie po
gryfie może przeszkadzać w odbiorze, lecz i w tym utworze jest mostkiem,
łącznikiem, ale i też ozdobnikiem. Każdy z odsłuchanych już numerów ma
około czterech minut, są może i podobnie zbudowane (zwrotka – refren –
zwrotka), ale na pewno w każdym z nich dużo i pozytywnie się dzieje.
Pierwszą część albumu żegnamy utworem „Little Jack”, który rozpoczyna
interesujący riff, a potem jest już iście rockowa jazda, że świetną
perkusją i lekko zdeformowanym wokalem. Po raz kolejny świetny refren,
rockowy, melodyjny. Znów na uwagę zasługuje bas i fajne efekty na
klawiszach. Druga część tego numeru to jakby zupełnie inna kompozycja,
lecz jednak jak najbardziej pasująca do całości. Ciekawa solówka
Charly’ego dodaje utworowi rockowego kolorytu.
Drugą część płyty rozpoczyna „A modern sleeping beauty”. Jego otwarcie
to niemal oldfieldowskie klawisze. Tym razem Sahona śpiewa nisko,
mrocznie. Po chwili jednak kawałek znów robi się lekko rockowy, z fajną
gitarą. Po raz kolejny niezwykle melodyjny refren ciekawie ozdabia
utwór. Warto zwrócić również uwagę na to, co słychać w tle. A dzieje się
tam bardzo dużo: od świetnych klawiszy, po gitary i bas. Na pierwszym
planie mamy natomiast ibanezowe solówki, a także przejmujący śpiew
wokalisty. Jeden z najlepszych utworów na płycie.
Przed nami „Caught in heaven”. Tu już rządzi hard rockowe brzmienie, z
rewelacyjnym basem podczas zwrotki. Kolejny raz trzeba zdjąć czapki z
głów za świetne wykorzystanie przestrzeni w postaci gitar. Linia basu w
refrenie natomiast troszkę przypomina końcówkę „Vojny idej” Siddharty.
Znów bardzo dobry kawałek z wykorzystaną już w pełni gitarą podczas
solówki.
Trzeci od końca to „Where’s the path”. To z kolei trudna do określenia
piosenka. Z jednej strony brzmi jak ballada, lecz jednak wcale nią nie
jest. W tle występuje gitara akustyczna, a w brzmieniu gitar
elektrycznych mieszają się ciężkie riffy i krystaliczna czystość. Z
jednej strony jest rockowy, ale w jednym z riffów można usłyszeć nutę
szkocko-irlandzką. To pokazuje tylko wszechstronność lidera grupy i
stanowi jego atut. Potrafi on bowiem połączyć te wszystkie muzyczne
klocki w jedną całość, ozdabiając znów całość imponującą solówką.
Zbliżamy się do końca. „I’m alive” to jeszcze raz lekko rozmarzony
klimat, okraszony pływająca wokół gitarą i lekkimi klawiszami. Ten numer
spokojnie zmieściłby się na płycie Marianne Faithfull „Kissin’ time”, a
Charly Sahona bez wstydu stanąłby w jednym szeregu z występującymi na
niej gośćmi. Końcówka należy już tylko do palców i gitary, przekonując
po raz kolejny o umiejętnościach gitarzysty.
Ostatnim zaś numerem jest „Book of life”. To z kolei połamana gra na
perkusji i ciekawie grające gitary włącznie z deformowanym brzmieniem.
Utwór dość czarny i niespokojny w klimacie. Równie ciekawie jak
poprzednio jest podczas refrenów.
Ten album nie powstał dla zysku – lider Venturii chciał po prostu nagrać
dobrą solową płytę. A ponieważ świetnie orientuje się w dźwiękach, za
które świat uwielbia Van Halena, Victora Smolskiego czy Joe Satrianiego,
oraz dość dobrze śpiewa, to wszystko na tym albumie jest idealnie
wyważone. Fani rocka, jak i prog-rocka nie znajdą tu znużenia czy
przesytu. Ja natomiast z przyjemnością poczekam na drugi solowy krążek
Sahony.
8/10
Mariusz Fabin