1. Heritage
2. The Devil’s Orchard
3. I Feel the Dark
4. Slither
5. Nepenthe
6. Häxprocess
7. Famine
8. The Lines in My Hand
9. Folklore
10. Marrow of the Earth
Rok wydania: 2011
Wydawca: Roadrunner
http://www.myspace.com/opeth
Na nowy album formacji Opeth czekałem z cieknącą ślinką, lecz nie
chciałem niczego na sobie wymuszać. Jasne było, że najnowsze dokonanie
Szwedów będzie czymś zupełnie innym. Niektórzy nazywają to nawet „Mikael
Akerfeldt Project”. Właśnie dlatego, pomimo faktu, iż „Heritage” to dla
mnie jedna z najważniejszych premier tego roku, obiecałem sobie, że
postaram się podejść do sprawy, jak najbardziej obiektywnie i
niekoniecznie będę się zmuszał, aby pokochać nowe oblicze zespołu (który
już i tak od dawna kocham). Szybko się jednak okazało, że do niczego
się zmuszać nie muszę. Nic na to nie poradzę. Nowy album zespołu jest
powalający od początku do końca. Słychać na nim mnóstwo nowych i
ciekawych pomysłów, które wyznaczają nową jakość zespołu, i być może
również nową drogę jaką będę teraz panowie z Opeth dzielnie podążali.
Już pierwsza kompozycja na „Heritage” – tytułowa – powala na kolana.
Niby nic skomplikowanego, ale wprowadza w przepiękny klimat tej płyty.
Po blisko dwóch minutach obcowania z „Heritage” przeniesiemy się do
diabelskiego sadu, gdzie nie będziemy mogli się oprzeć, aby nie zerwać
jabłuszka z zakazanego drzewa. „The Devil’s Orchard” znany jest już od
dłuższego czasu, gdyż jest to oczywiście singiel zwiastujący ten
genialny album. Jest to bardzo dobra rzecz, ale na pewno na najnowszym
LP Opeth’a znajdziemy większe perełki. Długo czekać nie musimy, bo z
numerem trzecim wystartuje nam „I Feel the Dark”, który po prostu
miażdży. Na krążku nie ma zbyt wielu mocniejszych motywów, to raczej
spokojny album, stawiający na klimat. Jeśli jednak mocniejsze wstawki
się pojawiają, są rewelacyjne. Tak jest właśnie w przypadku wspomnianego
„I Feel the Dark”, choć nie tylko cięższy moment wypada tutaj
kapitalnie – cały kawałek jest wspaniały.
Akerfeldt wspominał, że na nowej płycie wszystkie utwory będą od
siebie zupełnie inne. Trzeba przyznać, że faktycznie pomijając to, iż
cała płyta nawiązuje klimatem do dawnych lat będących inspiracją dla
Opeth’a, zestawienie poszczególnych numerów jest dość kontrastowe. Obok
czwartego na płycie „Slither” usłyszymy „Nepenthe”. Pierwszy z nich to
hard rock. W drugim mamy dla odmiany zupełnie inny klimat oraz szaloną
gitarową wariację (do tego panuje raczej wesoły nastrój). Szybko jednak
następuje zmiana za sprawą „Haxprocess”. To bardzo spokojny, smutny i
piękny kawałek, choć właśnie z nim na początku najdłużej się męczyłem.
Nie jest to jednak płyta, która idealnie wchodzi już przy pierwszym
przesłuchaniu, więc nie można się do niczego od razu negatywnie
nastawiać.
Dość długo nie było już mocniejszego uderzenia. Najwyższa pora to
zmienić za sprawą „Famine”. To chyba najmroczniejsza rzecz na tym
albumie. Początek jest niezwykle tajemniczy, jednak szybko przerodzi się
to nam w piękną i dość pesymistycznie brzmiącą grę na pianinie. Druga
część płyty jest ogólnie rzecz biorąc smutniejsza, do czego właśnie ten
kawałek się przyczynia. W późniejszej jego fazie pojawi się cięższy
motyw gitarowy, na którego tle usłyszymy solówkę na flecie. Znakomity
moment tego krążka, a do tego chyba najbardziej psychodeliczny. Następny
w kolejności jest „The Lines in My Hand”. Krótki utwór (krótszy od
niego jest tylko „Heritage”), ale za to naprawdę udany. Najweselszy
wśród ostatniej piątki. W drugiej części nabiera rozpędu i serwuje nam
świetną partię gitarową.
Czas na jeden z najcudowniejszych momentów tego albumu. Trwający nieco
ponad osiem minut „Folklore” to rzecz fantastyczna. Każdy dźwięk, od
samego początku jest na swoim miejscu, a finał dosłownie powala pięknem.
Fragment od 5:49 do końca, jest moim zdaniem najlepszym momentem tej
płyty. Na koniec dostaniemy jeszcze instrumentalny kawałeczek „Marrow of
the Earth”, który jest idealnym zakończeniem dla tak niesamowitej
płyty, którą stworzył nam Opeth.
„Heritage” to płyta, która na pewno zbierze skrajne opinie. Już w tym
momencie pojawiają się różne komentarze: „nieporozumienie”, „piękna
płyta” itp. Osobiście skłaniam sie ku tej drugiej opinii, choć żałuje
jednej rzeczy. Szkoda, że na nie usłyszymy tu choćby przez chwilę
najgenialniejszego (według mnie) growlu w historii metalu – growlu
Mikaela Akerfeldta.
9/10
Bartosz Trędewicz