1. Słońcu
2. Jedna
3. Zew
4. Niebu
5. Ogień
6. Sercu
7. Kamienie
8. Miłości
9. Skała
10. Lotny
Rok Wydania: 2020
Wydawca: Cardio Records
https://www.facebook.com/zespolkruk/
W codziennej gonitwie za przeważnie mało ważnymi sprawami warto
przystanąć, złapać oddech, aby nabrać siły na pokonanie kolejnej
przeszkody na drodze. Jednak jak tego dokonać w betonowej dżungli, gdzie
każdy dla każdego jest albo szczurem, albo głupią małpą, która cieszy
się z byle banana…? By nie oszaleć w harmidrze codziennego ujadania
ludzkich psów czasem wystarczy po prostu przystanąć i wsłuchać się w
śpiew ptaków. Ostatnio jednak bardzo trudno dosłyszeć ten jeden miły dla
ucha dźwięk, często niedostrzegalny pośród tysięcy innych, zbędnych
decybeli wielkiego miasta. Na szczęście z pomocą przychodzi w takich
chwilach muzyka i dźwięki, które nie tylko uspokajają rytm serca, ale i,
co również ważne, w delikatny sposób przypominają nam o naszych
słowiańskich korzeniach. Nie mam tu na myśli typowych prainstrumentów,
ale specyficzny sposób śpiewania, już tak rzadko dziś używany, że
pamiętają o nim chyba już tylko zespoły folkowe lub folk metalowe.
Zespół o nazwie Krůk, powstały w okolicy 2017/2018 roku zdecydowanie
taki nie jest. Mimo to muzycy czerpią garściami ze słowiańskich wierzeń w
Ogień, Słońce czy Niebo. Śpiewająca Kamila Janiak (aka Daisy Kowalsky),
grający na gitarze Daniel Staszyński, Łukasz Warzyński, czyli osoba
odpowiedzialna za sample i gitarę basową, Michał Cieślukowski za
perkusją oraz Georg Mikkel, grający w dwóch utworach na klawiszach
nagrali właśnie debiutancki krążek o dość tajemniczym tytule
„Nibykwiaty”. Czego można się spodziewać po tym albumie? Na pewno
jakiegoś zaskoczenia, bo nie będzie ani pagan metalowo, ani nawet nie
rockowo. Ale czy to źle? Nie można wszak siedzieć w jednej szufladzie.
Tak więc płyta start i na rozgrzewkę mamy króciutką introdukcję w
postaci „Słońcu”. Gdzieś w tle śpiewają ptaki, a do tego przygrywają
delikatne, niemal chilloutowe klawisze, tak klimatyczne, jak ma to w
zwyczaju na przykład andaluzyjskie Chambao. Pomiędzy tym wszystkim jest
jeszcze wyrazisty, acz lekko nostalgiczny głos Kamili, która wprowadza
słuchacza w swój magiczny nibyświat. Płynnie przechodzimy do numeru dwa,
którym jest „Jedna”.
Ciekawie brzmi początek, w którym fajnie gra gitara, a do rytmu
przygrywa jej stukot niby łyżeczek lub czegoś w tym rodzaju. Warto
zwrócić uwagę na wokalizy w tle, a także na głos z przodu, który bardzo
mocno kojarzy mi się ze śpiewem Mai Konarskiej z Moonlight. Cieszy fakt,
że znalazło się miejsce na uwydatnienie gitary basowej, bo rzadko już
się zdarza, aby w rodzimych kapelach bas miał aż tyle do powiedzenia. W
tym „basowym” fragmencie utwór staje się dość niespokojny, dużo tu
różnych efektownych klawiszy i równie ciekawego grania gitary. I znów
płynnie przechodzimy do kolejnej kompozycji.
A jest nią „Zew”. Za sprawą zdublowanego wokalu oraz świetnej perkusji i
niespokojnej gitary jest w tej kompozycji coś niepokojącego. Później
jest dość dziwnie: ni to rozmarzone, ni to leniwe granie. Na szczęście
Kamila za moment fajnie uderza wokalem i wypada to dość nieźle, bo
słuchać w jej śpiewie ten pierwiastek śpiewania folkowego (czy też
silnie zabarwionego folklorem), tak charakterystycznego dla kraju nad
Wisłą. Skojarzenie z Kapelą ze wsi Warszawa nie będzie tu nadużyciem.
Całą robotę jednak robi tu perkusja, która gra, aż miło. Nie ma
klasycznego rytmu, ale w przemyślany sposób używane są kotły.
Numer cztery to „Niebu”. Jest to znów miniaturka z towarzystwem śpiewu
ptaków oraz Kamili. I tutaj następuje mały zgrzyt. Nie wiem czy użycie
efektu echa było dobrym posunięciem, ponieważ przez to, że głosy się
nakładają, ma się wrażenie, że wokalistka fałszuje (zupełnie niczym
pewien pomarańczowy owoc na jednym starym festiwalu)… Szybkim krokiem
przeskakujemy więc do numeru pięć, zatytułowanego „Ogień”.
Rozpoczynamy go od ciekawych klawiszy, przypominających cymbałki lub
kieliszki oraz głosu Kamili, który tym razem kojarzy się z delikatnym
wydaniem Renaty Przemyk. Jest delikatnie i klimatycznie, z fajnym basem i
przemyślanymi chórkami w tle. Refren zaś kojarzy mi się polską muzyką
lat 70. I 80. Lekka folkowa „dyskoteka”, ale z klimatem.
Numer sześć to utwór poświęcony „Sercu”. W tym przypadku mamy dość
ciekawe, zwiewne granie. Wokalistka pozwala głosowi na swobodną
interpretację, przez co sprytnie nie trzyma się ona kurczowo linii
melodycznej. Refren zaś należy do tych weselszych: bez problemu można
sobie wyobrazić dziewczynę, która w letniej sukience tańczy w deszczu w
miejskiej dżungli. Ten nadmiar ekspresji stara się trochę hamować reszta
zespołu, która jest niczym szary przechodzień mijający dziewczynę i
zastanawiający się, skąd wziąć tyle radości.
Siódemką są „Kamienie”. To kolejny dźwiękowy przerywnik. Gdzieś w oddali
trwa burza, a nieco bliżej zajmuje nas dość ciekawa gra dzwonków
rurowych oraz cykanie świerszczy i koników polnych. I wreszcie odzywa
się ona. Jeszcze raz interesujące modulowanie głosu sprawia, że wszystko
inne przestaje być ważne i chwytamy każde słowo, które wydobywa się z
ust i serca wokalistki.
„Miłości” to z początku melancholijna gra bębnów, pianina i gitary. Ale
za to jak smakowicie robi się później, gdy następuje lekkie
przyspieszenie tempa! Interesująca gra gitary sprawia wrażenie jakby
płakała ona wraz z jesiennymi liśćmi. Świetną robotę robi też druga
gitara i bas w tle. Numer kojarzy mi się trochę z tymi jesiennymi
kawałkami Marianne Faithfull (zwłaszcza z płyty „Horses and high
heels)”. Oczywiście wokal Kamili to zupełnie inny kaliber niż Marianne,
ale ona również doskonale zna swoje warunki. I niesamowicie się robi,
gdy wchodzi ona na te wysokie rejestry, niemal aż po krzyk.
Dalej mamy „Skałę”. To z kolei znów wokale mocno przypominające
wokalistkę Moonlight oraz więcej niż dotychczas rockowego grania. Fajnie
brzmią tu bębny połączone z samplami i gitarą basową. Zresztą w ogóle
warto wsłuchać się w ten numer, bo dzieje się w nim dużo i ciekawą
zabawą może być wyłuskiwanie pojedynczych dźwięków, które dokładają
kolejne „smaczki”. No i zdecydowanie obok Kamili główną role gra tu
perkusja – wydawać by się mogło, że pracuje nierówno, a jednak wszystko
świetnie trzymane jest w ryzach.
Kompozycja zamykająca album to „Lotny”. Tu skojarzenie może być tylko
jedno: The Cranberries i ich ballady. Ależ pięknie się zrobiło na
koniec: typowe nocne, lekko rozkołysane granie, tak jakby grupa chciała
wprawić słuchacza w absolutny błogostan. Ten numer ma w sobie jakąś taką
magię. I chociaż nie dzieje się w nim wiele, to niesamowicie
hipnotyzuje. Na zupełny koniec jeszcze utwór niewymieniony w spisie
utworów. Miniaturka zatytułowana „Nam”, będąca swoistym uzupełnieniem
wszystkich zawartych na płycie kompozycji, z tłem dźwiękowym w postaci
strzelającego w ognisku drewna.
Nie jest to płyta łatwa i podczas słuchania trzeba jej pozwolić na to,
by dać się wyciszyć. Kiedy to się już stanie, absolutnie nie będzie mowy
o rozczarowaniu, a na koniec w głowie zostanie swoista zwiewna
słowiańskość, którą ta płyta jest do głębi nasycona. Krůk idealnie
wypełnia przestrzeń, w której jedynym folkowym instrumentem jest wokal, a
podstawą kompozycji jest pomysł, by całość w zrównoważony sposób
wypełnić teatrem dźwięków natury (śpiew ptaków, odgłosy burzy,
trzaskanie płonącego drewna…). I wydaje mi się, że w przyszłości zespół
będzie mocno na tym polu eksperymentować: nie zdziwię się, gdy wśród
sampli pojawią się jakieś regionalne zaśpiewy…
7/10
Mariusz Fabin