1. Season of the black
2. Serpents in disguise
3. Blackened Karma
4. Time will tell
5. Septic bite
6. Walk among the dead
7. All we know is not
8. Gaia
9. Justify
10. Bloodshed in paradise
11. Farewell
Rok wydania: 2017
Wydawca: Nuclear Blast
http://www.rage-official.com
Niedługo kazała na siebie czekać fanom niemiecka legendarna grupy Rage.
Zaledwie rok po studyjnym debiucie z nowymi muzykami trio wydało na
świat następcę „The devil strikes again”, na którym doszło do
przetasowań w składzie. Przypomnijmy: Victora Smolskiego na gitarze
zastąpił Marcos Rodriguez, natomiast za perkusją zasiadł Vassilios
Maniatopoulos. Na gitarze basowej oraz za mikrofonem niezmiennie szaleje
Peter „Peavy” Wagner. W tym samym składzie grupa nagrała kolejny album
zatytułowany „Seasons of the black”. Jaki jest ten album? Czy nowi
muzycy zapuścili już korzenie w zespole? Trzeba się przekonać.
Album otwiera tytułowy numer „Season of the black”. Już od pierwszych
sekund jest mocno, szybko i ciężko. Jest również melodyjnie w refrenie.
Daje się wyczuć, że zmiana muzyków dała grupie kopa. A dzięki solówce
Marcosa natychmiast można zapomnieć, że wcześniej wiosłowym był bardzo
dobrze grający Smolski. Numer świetnie napędza gra sekcji rytmicznej.
Idealny otwieracz. Zresztą Rage to zawsze dla mnie był fenomen: no bo
niby tylko trzech muzyków, a świetnie wytwarzają speed/power metalową
jazdę, którą ciężko czasem osiągnąć nawet sześcioosobowym składom.
Na przykład taką, jak w kolejnym, „Serpents in disguise”. Niezwykle
rytmiczny numer, idealnie pasujący do (szybkiego) pedałowania na rowerze
lub do biegania. Solówka zaś należy do tych klasycznych, metalowych-
nie ma w niej na szczęście łamania nut. Jeszcze tylko małe zwolnienie
tempa do werbla i gitary akustycznej i przechodzimy do trzeciego na
liście „Blackened Karma” (drugi po kawałku tytułowym singiel z tej
płyty).
Odpala go genialny bas i wgniatająca w ziemię gitara. Śpiew tu może nie
jest tak mocny, jak wcześniej, ale to, co się wyrabia tle, powoduje
ciarki na plecach. Interesująco wypada linia melodyczna refrenu: jest
bardzo dobrze i bez zbędnego kombinowania. Słychać, że panowie idealnie
się rozumieją i wiedzą jak to wszystko ma brzmieć.
„Time will tell” to z kolei taki klasyczny „Smolski” Rage. Niezwykle
pozytywny numer z fajnym riffem. Również fajnie brzmi tutaj Wagner
,który wokalnie i basowo stara się dotrzymać kroku zespołowi. Świetnym
posunięciem jest dublowanie się gitar elektrycznych, co pokazuje
nieprzeciętne umiejętności Rodrigueza. To jeden z takich numerów, przy
którym, kiedy się kończy, ma się ochotę powiedzieć „uff”, bo energia w
nim zawarta jest niesamowita.
„Septic bite” już od startu wgniata w ziemię niczym niemiecki czołg. Nie
ma tu mowy o odpoczynku. Również podczas refrenu jest ciężko, topornie.
Ewidentnie zespół robi wszystko, żeby ze słuchacza nic nie zostało.
Również solówka jest czarna do szpiku, mimo, że melodyjna i krótka.
Końcówka kawałka to ryk dinozaura. Czyżby panowie się już nim czuli…?
Wszak trzydziestka w zeszłym roku stuknęła…
„Walk among the dead” to kolejny kawałek, który nie pozostawia na
słuchaczu suchej nitki. Podobnie jak poprzednio gitara dość ciężko i
szybko napędza tempo. Na szczęście w refrenie robi się troszkę
ciekawiej, a to za sprawą fajnej linii melodycznej. Sam numer zaś
niewiele wnosi do całości, ot, jest tylko kolejną rozpędzoną lokomotywą z
jeszcze szybszym łącznikiem w środku.
„All we know is not” otwiera dobra perkusja i jeszcze ciekawsza gitara.
Po nim już następuje jazda na łeb na szyję, lecz brzmi to lepiej niż
kawałek wcześniej. Tu akurat gitarzysta nie gna jedną nutą do przodu,
lecz urozmaica na różne sposoby swoją grę i robi to fenomenalnie.
Najlepiej słychać to przed solówką, w refrenach. Czy ktoś z Państwa
jeszcze pamięta nazwisko Smolski? Nie widzę.
Numer osiem to króciutka „Gaia”. Śpiew ptaków, gitara akustyczna. Czyżby
ballada? Nie, to tylko krótkie intro do następnego utworu, „Justify”.
Tu już robi się Rage. jakiego znamy i jakiego lubimy, tworzący
kilkuczęściowe opowieści spod znaku starej szkoły niemieckiego power
metalu. Grupa wydaje się dobrze bawić, nie ma żadnej spinki i to dobrze w
tym kawałku słychać. Na chwilę robi się znów niezwykle ciężko i rytmy
są połamane. Natomiast solówka to już jest klasa sama w sobie. Potem
znów gitara akustyczna, spowolnienie tempa i przechodzimy do trzeciej
części opowieści, czyli…
…„Bloodshed in paradise”. Przeszywający początek należy do chorału i
basu, ale chwilę później zespół atakuje niezwykłą wściekłością (nazwa
zobowiązuje): Peavy wypluwa kolejne słowa tekstu. Warto zwrócić uwagę na
niespokojną gitarę i klawisze w wolniejszych fragmentach. Jest ciężko,
mięsiście ale i melodyjnie (zwłaszcza w refrenie). Zdecydowanie jeden z
najlepszych kawałków na płycie.
Czy to koniec? Nie, zespół funduje jeszcze „Farewell”: jeszcze raz
świetnie brzmiąca gitara i „smyczkowe” klawisze. Jak się okazuje, jednak
nie tak łatwo odejść od klasycznych inspiracji spod znaku Victora
Smolskiego.
Można by powiedzieć, że rok to zbyt mało, żeby nowi członkowie się
zgrali i muzycznie rozumieli bez słów. Nic bardziej mylnego. Rage
pokazuje, że da się to zrobić, komponując i grając bez zbytecznych
kombinacji bardzo dobre i przemyślane kawałki. A jaki jest „Seasons of
the black”? Niezwykle szybki, melodyjny i przede wszystkim wgniatający.
8,5/10
Mariusz Fabin