QUEEN – A Night at the Opera

QUEEN - A Night at the Opera

1. Death on Two Legs (Dedicated to…) (3:43)
2. Lazing on a Sunday Afternoon (1:08)
3. I’m in Love With My Car (3:05)
4. You’re My Best Friend (2:50)
5. ’39 (3:25)
6. Sweet Lady (4:01)
7. Seaside Rendezvous (2:13)
8. Prophet’s Song (8:17)
9. Love of My Life (3:38)
10. Good Company (3:26)
11. Bohemian Rhapsody (5:55)
12. God Save the Queen (1:11)

Rok wydania: 1975
Wydawca: Queen Productions


Są takie albumy, które pomimo upływu czasu się nie starzeją. Dzieła wybitne, o których mówi się z uznaniem i które pewnie jeszcze przez wiele lat będą wymieniane w gronie płyt ponadczasowych. Do grona tego typu albumów bez cienia wątpliwości można zaliczyć czwarty w dyskografii Queen – „A Night at the Opera”. To wydawnictwo było dla zespołu trampoliną do sukcesu. Już poprzedni krążek – „Sheer Heart Attack” spotkał się z ciepłym przyjęciem i był w pewnym sensie sukcesem. To jednak „A Night at the Opera” stało się dla Queen czymś o czym wielu muzyków może tylko pomarzyć… grupa stała się nieśmiertelna.

To właśnie tutaj znalazła się kompozycja – „Bohemian Rhapsody”. Utwór wybitny, i do dziś uznawany za jeden z najważniejszych w historii rocka. Kto nie kojarzy tego nostalgicznego początku, wielogłosowego fragmentu z charakterystycznym falsetem Rogera Taylora czy rockowej trzeciej części kompozycji. Jednym „Bohemian Rhapsody” zespół osiągnął więcej niż inni wieloma latami pracy i setkami nagranych utworów.

Nie można jednak nie zauważyć pozostałych utworów. Pierwszy „Death on Two Legs (Dedicated to…)” z jadowitym tekstem i rockowym feelingiem to idealny otwieracz – podniosły wstęp i surowe rockowe granie – miodzio. Kolejny – „Prophet’s Song” – niezwykle ciężki i patetyczny, utrzymany w nieco bardowskim stylu, z ciekawym wielogłosowym fragmentem. …a nie można nie wspomnieć o pięknej, delikatnej balladzie „Love of My Life” czy nieco countrowym lecz uroczym „39”.

Zespół nie zapomniał o swych quasi teatralnych zapędach i tak pojawiły się „Lazing on a Sunday Afternoon”, „Seaside Rendezvous” czy „Good Company”, które nasuwają skojarzenia z przedwojennymi, czarnobiałymi, na wskroś teatralnymi wodewilami.

Od czasu do czasu wracam sobie do tej płyty i za każdym razem coś tam nowego wyłapuję – jakiś smaczek, zagranie czy wokalny niuans. Ten krążek to dwanaście niezwykle udanych utworów zwieńczonych odegranym na rockowo hymnem Anglii – chyba nie muszę polecać!?

10/10

Piotr Michalski

Dodaj komentarz